— Niemal wierzę, kiedy obiecujesz, że mi wszystko zwrócisz — odparła. — Nie wiem dlaczego, ale myślę, że dotrzymujesz słowa, Tanner.
— Masz rację — powiedziałem. — I kiedyś przez to zdechnę.
— A cóż to ma znaczyć?
— Nieważne. Czy dzisiaj wieczorem odbywa się polowanie? Jeśli tak, musisz coś o tym wiedzieć.
— Jest — odpowiedziała po chwili zastanowienia. — Ale czyżbyś nie dostał jeszcze nauczki, Tanner? Masz szczęście, że żyjesz.
Uśmiechnąłem się.
— Chyba Chasm City jeszcze mnie dostatecznie nie znudziło.
* * *
Zwróciłem wypożyczony telefon i rozważyłem swoje możliwości. Ciągle w myślach widziałem twarz Zebry, słyszałem jej głos. Czemu do niej zadzwoniłem? Nie miałem powodu, z wyjątkiem przeprosin, a nawet one były bezcelowe. Gest mający raczej uspokoić sumienie niż pomóc kobiecie, którą okradłem. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że moje wredne zachowanie ją dotknie i że w przewidywalnej przyszłości nie zdołam się jej odwdzięczyć. A jednak coś kazało mi zadzwonić i kiedy próbowałem dokopać się do swoich głębszych motywów, znajdowałem tylko uczucia i impulsy: pamięć jej zapachu, śmiechu, linii pośladków, widoku pasków na jej plecach, które zniekształcały się i odprężały, kiedy odtaczała się ode mnie po miłosnym akcie. Zatrzasnąłem pokrywkę schowka z tymi myślami, jakby było pełne żmij…
Wmieszałem się z powrotem w bazarowy tłum; harmider uciszył moje myśli, kazał się skoncentrować na chwili obecnej. Nadal miałem pieniądze. Jak na Mierzwę, wciąż byłem bogaczem, choć w Baldachimie były to grosze. Rozpychałem się, porównałem ceny i znalazłem pokój do wynajęcia kilka przecznic dalej, na oko w jednej z mniej zniszczonych dzielnic.
Nawet według norm Mierzwy pokój był podły: sześcian narożny chwiejącej się ośmiopiętrowej przybudówki, wzniesionej u stóp większej konstrukcji. Z drugiej strony sama narośl wyglądała na bardzo starą i stabilną. Dorobiła się własnej pasożytniczej warstwy obrostów w formie drabin, klatek schodowych, poziomych pomostów, przewodów odwadniających, krat i zwierzęcych klatek. Mimo że kompleks nie należał do najbezpieczniejszych w Mierzwie, przetrwał już kilka lat i mało prawdopodobne, by uznał moje przybycie za sygnał do zawalenia się. Dostałem się do pokoju przez serię drabin i pomostów. Moje stopy przesuwały się nad lukami w plecionkowatej bambusowej podłodze, a poziom ulicy wydawał się położony zawrotnie nisko. Pokój oświetlały lampy gazowe, choć zauważyłem, że inne części kompleksu wyposażono w elektryczność. Dostarczały jej brzęczące bez przerwy generatory na metan, umieszczone gdzieś w dole. Ich odgłos wściekle współzawodniczył z lokalnymi grajkami ulicznymi, obnośnymi handlarzami, muezinami, przekupniami i zwierzętami. Wkrótce jednak przestałem zauważać dźwięki, a kiedy zaciągnąłem story w pokoju, zapadła znośna ciemność.
Jedynym meblem w pomieszczeniu było łóżko; niczego więcej nie potrzebowałem.
Usiadłem na nim i myślałem o minionych wydarzeniach. Na pewien czas uwolniony od haussmannowych epizodów, wspominałem te, które dotychczas przeżyłem, analizując je z chłodnym, klinicznym dystansem.
W wizjach było coś nieprawidłowego.
Przybyłem tu, by zabić Reivicha, a jednak — niemal przypadkowo — natknąłem się na coś poważniejszego, czego kształt wcale mi się nie podobał. Nie chodziło tylko o epizody z Haussmannem. Rozpoczęły się dość normalnie — niezbyt się z nich cieszyłem, ale ponieważ wiedziałem mniej więcej, jaką formę przybiorą, potrafiłem je znieść.
Przynosiły jednak coś innego, niż przewidywałem.
Sny — teraz raczej epizody, gdyż zaczęły nachodzić mnie na jawie — odkrywały historię głębszą: dodatkowe zbrodnie, o których nikt nawet Skya nie podejrzewał. Chodziło o przedłużoną egzystencję infiltratora; o szósty statek — bajkowy „Caleuche” — i o fakt, że Tytus Haussmann wierzył, że Sky jest jednym z nieśmiertelnych. Ale przecież Sky Haussmann nie żył, prawda? Przecież widziałem jego ukrzyżowane ciało w Nueva Valparaiso! Nawet jeśli to ciało podrobiono, wszyscy wiedzieli, że w czasie ciemnych dni po lądowaniu został schwytany, uwięziony, sądzony, skazany i stracony, na oczach ludu.
Więc skąd się wzięły moje wątpliwości, czy umarł naprawdę?
To tylko wirus indoktrynujący miesza ci w głowie, powiedziałem sobie.
Ale Sky nie był jedynym problemem, który niepokoił mnie przed zaśnięciem.
* * *
Spoglądałem na prostokątne pomieszczenie, na jakiś loch czy wilczy dół. Stałem na balkonowej galerii obserwacyjnej, w pomieszczeniu oślepiająco białym, ściany i podłogę pokrywały lśniące kafelki. Zarzucono je jednak wielkimi, błyszczącymi zielonymi paprociami i kunsztownie ułożonymi gałęziami drzew, tworzącymi tableau dżunglowej roślinności. A na podłodze leżał mężczyzna.
Myślałem, że rozpoznaję to pomieszczenie.
Mężczyzna zwinął się w pozycji embrionalnej, nagi, jakby umieszczono go tam i pozwolono mu się obudzić. Bladą skórę pokrywał połyskliwy pot, niczym lukier. Stopniowo uniósł głowę i otworzył oczy, rozejrzał się i powoli spróbował wstać, ale potknął się i upadł, w pozycji podobnej do poprzedniej. Nie mógł stać, gdyż jedna noga kończyła się czystym, bezkrwawym kikutem tuż powyżej kostki — jak zaszyty koniec kiełbasy. Znowu spróbował i tym razem zdołał dobrnąć do ściany. Podskakiwał na jednej nodze, aż stracił równowagę. Na twarzy miał wyraz niewyobrażalnego strachu. Zaczął krzyczeć, krzyczał coraz głośniej.
Patrzyłem, jak drży. A potem coś poruszyło się po drugiej stronie pomieszczenia, w ciemnej wnęce, umieszczonej w jednej z białych ścian. To coś poruszało się powoli i po cichu, ale mężczyzna miał świadomość obecności tego i teraz jego krzyki stały się piskami, jak piski zarzynanej świni. Ta rzecz wynurzyła się z alkowy po drugiej stronie pomieszczenia, opadając w zwitek ciemnych splotów, grubych jak ludzkie udo. Stworzenie poruszało się leniwie, już uniosło głowę z kapturem, sprawdzając powietrze, a jednak dalsza jego część nadal wydostawała się z alkowy. Teraz krzyki człowieka przerywały nagłe chwile ciszy, gdy nabierał tchu. Ten kontrast tylko potęgował grozę. A ja nie czułem nic, czekałem tylko na wynik, kiedy hamadriada sunęła ku mężczyźnie, a on nie mógł nigdzie uciec.
Obudziłem się, zlany potem.
* * *
Po pewnym czasie wyszedłem na ulice. Przespałem większość popołudnia i choć nie czułem się odświeżony — z pewnością w mym umyśle panował większy zamęt niż przedtem — przynajmniej zmęczenie nie czyniło ze mnie kaleki. Szedłem przez Mierzwę, mijali mnie piesi, ryksze, ustrojstwa napędzane parą lub metanem; przejeżdżające okazjonalne palankiny, wolantory lub linówki, nigdy jednak nie zatrzymujące się na dłużej. Zauważyłem, że przyciągałem mniejszą uwagę niż wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiłem się w mieście. Nieogolony, ze zmęczonymi oczyma zapadłymi w oczodoły, wyglądałem teraz bardziej na mieszkańca Mierzwy.
Podwieczorni przekupnie ustawiali stragany, niektórzy już wywieszali latarnie, przygotowując się na zmierzch. Niekształtny, robakowaty sterowiec przepływał dostojnie nad głowami, ktoś przypięty do gondoli pod spodem wykrzykiwał przez megafon jakieś hasła. Rozbite neonowe obrazy migały na ekranie projekcyjnym zawieszonym poniżej gondoli. Usłyszałem jakby wezwanie muezina. Niosło się nad Mierzwą, wzywając wiernych do modlitwy czy innych rytuałów. A potem zobaczyłem człowieka o zwisających, nabitych klejnotami uszach, którego ruchomy stragan obwieszono małymi wiklinowymi koszami pełnymi węży wszelkich możliwych rozmiarów i kolorów. Kiedy obserwowałem, jak otwiera klatkę i szturcha ciemnego węża, a jego zwoje poruszają się niezręcznie, pomyślałem o białym pokoju z mego snu. Obecnie wiedziałem, że to szyb, gdzie Cahuella trzymał niemal dorosłą. Zadrżałem i zastanawiałem się, cóż taki sen mógł znaczyć.
Читать дальше