Gdy wzbogaciłem się dzięki Grze, moi najlepsi pracownicy również stali się nadzwyczaj zamożni. Część tego bogactwa spływała do Mierzwy.
Początki były skromne. Lata, a nawet dekady muszą potrwać zauważalne zmiany w hierarchii Chasm City, ale wiedziałem, że takie zmiany nastąpią. Obiecałem to sobie. I choć w przeszłości łamałem obietnice, już nigdy więcej nie zamierzałem tego robić.
* * *
Po pewnym czasie znów zacząłem nazywać siebie Tanner. Wiedziałem, że to kłamstwo i nie mam prawa do tego imienia, że ukradłem wspomnienia, a potem nawet samo życie człowiekowi, który był prawdziwym Tannerem Mirabelem.
Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Uważałem się za kustosza jego wspomnień i wszystkiego, czym był. Nie był w istocie dobrym człowiekiem, przynajmniej zgodnie z sensownymi kryteriami. Nieczuły i agresywny, podchodził do nauki i sztuki morderstwa z wystudiowanym dystansem geometry. A jednak nigdy nie był prawdziwie zły i w chwili, która skutecznie pieczętowała jego życie — kiedy zastrzelił Gittę — usiłował zrobić coś dobrego.
A to, co się stało później, co spowodowało, że przerodził się w potwora, to się nie liczyło. Nie zbrukało jego poprzedniego życia.
Pomyślałem, że to najlepsze imię i chyba zawsze będę miał wrażenie, że jest po prostu moje własne.
Postanowiłem nie walczyć z tym uczuciem.
* * *
Uświadomiłem sobie, że znów popadłem w zadumę. Kobieta w biurze czekała na odpowiedź.
— Dostanę tę pracę czy nie?
Tak, prawdopodobnie ją dostanie, ale muszę porozmawiać z innymi kandydatami, nim podejmę ostateczną decyzję. Wstałem i uścisnąłem jej małą, potrafiącą zadać śmierć dłoń.
— Jest pani na szczycie listy. Nawet jeśli nie dostanie pani posady, o której mówiliśmy, z pewnego powodu chciałbym mieć u siebie pani dane.
— A o co chodzi?
Pomyślałem o Gideonie, więzionym już tyle lat. Przysiągłem sobie, że znów zejdę w rozpadlinę — choćby po to, by go zabić — ale nigdy nie nadszedł odpowiedni moment. Wiedziałem, że nadal żyje, gdyż Paliwo Snów ciągle docierało do klientów w mieście, choć w coraz mniejszych ilościach i było coraz trudniej dostępne. Nadal istniał perwersyjny handel gideonowym przerażeniem, wydestylowanym do postaci, którą ludzie mogli przyswoić. Z pewnością Gideon był teraz bliski śmierci i wkrótce moja przysięga stanie się bezprzedmiotowa.
— Chodzi o pewną akcję. To wszystko.
— Na kiedy jest zaplanowana?
— Mniej więcej za miesiąc. Może za trzy lub cztery. Znów się uśmiechnęła.
— Panie Mirabel, jestem fachowcem i w tym czasie ktoś inny może mnie wyłowić.
Wzruszyłem ramionami.
— Cóż, trudno.
— Kto wie, co się stanie.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i kobieta ruszyła do drzwi. Wyjrzałem przez okno. Zapadał zmierzch, w Baldachimie zapaliły się światła, jasne punkciki linówki kołysały się w wiecznym brązowym półmroku. Niżej, niczym z doliny usianej światełkami ognisk, od lamp i nocnych targowisk Mierzwy dochodziła do Moskitiery ponura czerwona poświata. Pomyślałem o milionach ludzi, którzy uważali to miasto za swój dom, nawet po tym, jak uległo parchowej transformacji wskutek zarazy. Stało się to przecież trzynaście lat temu i na dole żyli dorośli ludzie, którzy nawet nie pamiętali, jak to miejsce wyglądało przedtem.
— Panie Mirabel? — Kobieta zawahała się w drzwiach. — Jeszcze jedno…
Odwróciłem się z uprzejmym uśmiechem.
— Tak?
— Przebywa pan tu dłużej niż ja. Czy kiedykolwiek lubił pan to miasto?
— Nie wiem. — Wzruszyłem ramionami. — Wiem tylko, że…
— Co mianowicie?
— Życie jest takie, jakim je sobie urządzimy.