Obaj z Reichem skłonni byliśmy zaakceptować tę teorię, która wyjaśniała obecność cyjanku w herbacie. Była zbieżna również z naszym poglądem, zgodnie z którym pasożyty te nie były w gruncie rzeczy groźniejsze od innych stworów — takich jak korniki czy trujący bluszcz — pod warunkiem, że było się świadomym ich obecności i umiało się im przeciwstawiać. W takiej sytuacji nie groziło człowiekowi większe niebezpieczeństwo. Powiedzieliśmy sobie, że nie popełnimy takich błędów jak Karel Weissman. Przecież pasożyty dysponowały ograniczonymi sposobami, za pomocą których mogłyby wywieść nas w pole tak, jak to uczyniły z Karelem. Mogły wprawdzie spowodować, że popełnimy jakiś błąd, na przykład podczas prowadzenia samochodu. Jazda samochodem jest w dużej mierze kwestią nawyku, a nawyk stosunkowo łatwo poddaje się manipulacji, kiedy się jedzie z szybkością 90 mil na godzinę i koncentruje wyłącznie na drodze. Postanowiliśmy unikać więc za wszelką cenę prowadzenia samochodu, ani nie pozwalać się nim wozić (kierowca mógłby być jeszcze bardziej podatny na nie niż my). Podróże helikopterem były czymś innym — automatyczny pilot gwarantował nam całkowite bezpieczeństwo przelotu. Pewnego dnia — słysząc, że jeden z żołnierzy został zabity przez drugiego — zdaliśmy sobie sprawę, że istnieje jeszcze inny sposób, za pomocą którego pasożyty mogą nas dosięgnąć. Nosiliśmy wobec tego broń i staraliśmy się unikać tłumów.
Ciągle jeszcze, podczas tych pierwszych miesięcy, wszystko szło tak dobrze, że trudno było nie być optymistą. Kiedy miałem niewiele ponad dwadzieścia lat i studiowałem u Sir Myersa archeologię, tak silnie byłem zafascynowany przedmiotem studiów, że czułem się, jakbym się dopiero narodził. Ale to było nic w porównaniu z intensywnością życia, jakie teraz przeżywałem. Stało się dla mnie jasne, że w zwykłej ludzkiej egzystencji tkwi jakiś błąd — błąd równie absurdalny, jak próba napełnienia wanny bez zatknięcia korka albo prowadzenia samochodu przy włączonym hamulcu ręcznym. Coś, co powinno tworzyć wciąż większą i większą intensywność życia, gubi się z minuty na minutę. Kiedy uzna się tę prawdę, problemy znikają. Umysł nabiera sił i wzrasta poziom jego samokontroli. Zamiast być na łasce nastrojów i uczuć, zaczynamy je kontrolować z taką samą łatwością, z jaką kontrolujemy ruchy ręki. Trudno to przekazać komuś, kto nigdy tego nie doświadczył, bo ludzie tak bardzo przyzwyczaili się do myśli, że różne rzeczy im się „przydarzają”. Łapią grypę, czują się przygnębieni, coś podnoszą, coś im spada, doświadczają nudy… Z chwilą, kiedy skierują swą uwagę na własny umysł, rzeczy te przestają się przydarzać, ponieważ je kontrolujemy.
Do dziś pamiętam najsilniejsze przeżycie z tego początkowego okresu. Siedziałem w bibliotece A.I.U.; była trzecia po południu, czytałem jakąś nową pracę z zakresu psycholingwistyki i zastanawiałem się, czy jej autorowi można zaufać na tyle, by go wtajemniczyć w naszą sprawę. Zafascynowały mnie w jego pracy niektóre związki z Heideggerem jako twórcą tej szkoły, gdy nagle pojąłem jasno, jakiego rodzaju błąd wkradł się do założeń jego filozofii i jak ogromne nowe perspektywy otwierałyby się przed nią, gdyby ten błąd skorygować. Zacząłem robić notatki. W tym momencie koło mego ucha przeleciał, bzykając wściekle, komar. Chwilę później pojawił się ponownie. Pogrążony w myślach o Heideggerze spojrzałem na niego i zapragnąłem, by poleciał ku oknu. Kiedy tylko to pomyślałem, poczułem jakby mój umysł dotknął komara. Owad zmienił nagle kierunek lotu i poleciał ku zamkniętemu oknu. Umysł mój trzymał go nadal w sieci, którą na niego zarzucił — i pociągnął go tym razem przez pokój, ku kratce wentylacyjnej i skierował na zewnątrz. Byłem tak zdziwiony tym doświadczeniem, że ponownie usiadłem i gapiłem się w ślad za nim. Nie byłbym chyba bardziej zdziwiony, gdybym nagle sam rozpostarł skrzydła i wzleciał. Czy uległem złudzeniu sądząc, że to mój umysł pokierował lotem stworzenia? Przypomniało mi się, że w toalecie znajdował się rój os i pszczół, gdyż pod jej oknem, w ogrodzie, rozpościerała się rabata peonii. Poszedłem tam. Toaleta była pusta; o mleczną szybę w oknie tłukła się osa. Oparłem się o drzwi i skoncentrowałem silnie. Nic się nie zdarzyło. Byłem zawiedziony, a jednocześnie przekonany, że robię coś nie tak; czułem się tak, jakbym usiłował otworzyć drzwi ciągnąc klamkę, podczas gdy drzwi były zamknięte na klucz. Skierowałem umysł ku Heideggerowi; poczułem falę pobudzenia i wizji, i nagle wyczułem, że jakiś trybik zaskoczył. Nawiązałem kontakt z osą, a zrobiłem to w tak pewny sposób, jakbym ją chwycił w dłoń. Zmusiłem ją do lotu przez pokój. Nie, „zmusiłem ją” jest złym zwrotem. Nie zmusza się dłoni, by się zamknęła, czy otworzyła; po prostu robi się to. W ten sam sposób spowodowałem, by osa poleciała przez toaletę w moim kierunku, a następnie, nim doleciała, skierowałem ją znowu ku oknu i na zewnątrz. Było to tak niewiarygodne, że w reakcji na to doświadczenie równie dobrze mogłem wybuchnąć płaczem, jak i śmiechem. Najzabawniejsze było jednak to, że czułem pełne złości zdziwienie osy, która musiała latać wbrew swej woli.
Następna — a może ta sama — osa wleciała do środka; i znowu ją „złapałem”. Tym razem zdałem sobie sprawę, że jestem zmęczony. Mój umysł nie był przyzwyczajony do tego rodzaju wyczynów, stąd precyzja jego działania zmalała. Podszedłem do okna i spojrzałem przez uchyloną część okna ku górze. Ogromny trzmiel żerował na peonii. Pozwoliłem, by umysł mój go pochwycił i zmusił do wyjścia z wnętrza kwiatu. Opierał się, a ja czułem ten opór równie namacalnie, jak czuje się naprężenie smyczy podczas spaceru z psem. Natężyłem siły, a trzmiel — pełen złości — opuścił kielich kwiatu. Ogarnęło mnie znowu zmęczenie i puściłem go. Nie zrobiłem jednak tego, co robiłem niegdyś w dawnych, głupich czasach — nie pozwoliłem, by zmęczenie pchnęło mnie ku przygnębieniu. Po prostu pozwoliłem, by mój umysł odprężył się; celowo wyciszyłem go i skierowałem myśli w inną niż przed chwilą stronę. Dziesięć minut później, w bibliotece, ów skurcz umysłu minął.
Zacząłem się zastanawiać, czy mógłbym użyć tej samej siły umysłu wobec rzeczy martwych. Skierowałem uwagę ku noszącemu ślady szminki niedopałkowi papierosa, leżącemu w popielniczce przy sąsiednim stoliku. Spróbowałem go poruszyć. Rzeczywiście — przesunął się po powierzchni popielniczki, ale kosztowało mnie to znacznie więcej wysiłku, niż w poprzednim przypadku. Jednocześnie spotkała mnie następna niespodzianka. Poczułem nagle w lędźwiach wyraźny przypływ pożądania seksualnego; miało to miejsce w momencie, kiedy mój umysł dotknął papierosa. Wycofałem się, następnie dotknąłem go ponownie — i znów poczułem to samo. Później dowiedziałem się, że był to papieros sekretarki jednego z dyrektorów firmy, czarnowłosej dziewczyny o pełnych ustach, noszącej bardzo silne okulary w rogowej oprawie. Miała około trzydziestu pięciu lat, była panną, dość neurotyczną, ani ładną, ani brzydką. Początkowo sądziłem, że to ja byłem źródłem owej fali pożądania, że była to normalna reakcja mężczyzny na bodziec seksualny, jakim był noszący ślady szminki papieros. Ale następnym razem, kiedy usiadła koło mnie w bibliotece, pozwoliłem, aby mój umysł ostrożnie ją dotknął. Zostałem, bez mała, wręcz porażony zwierzęcym pożądaniem seksualnym, które od niej biło. Nie znaczy to, że właśnie w tym momencie myślała o seksie — przedzierała się akurat przez tom pełen danych statystycznych, ani że pożądanie to skierowane było ku jakiejś konkretnej osobie. Najwidoczniej po prostu żyła w ciągłym, bardzo wysokim napięciu seksualnym i uważała ten stan za zupełnie normalny.
Читать дальше