— Powinien mieć jakiś wypadek?
— Przydałoby się, ale nie rób nic, dopóki nie będziemy gotowi.
Nagle Minya roześmiała się serdecznie.
— Podziwiam twój spokój.
— Taka jesteś pewna? Popatrz w dół.
Spojrzała, spąsowiała i zakryła dłonią usta.
— Jak dawno…?
— Odkąd podniosłaś poncho.
— Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, myślałam… nie, nie ruszaj się. Pamiętaj o strażniku.
Skinął głową i pozostał na miejscu.
— Term — szepnęła. — Mój gość… mam nadzieję, że należy do Gavvinga, ale już tam jest, nieważne czyj. Wiesz co… — szukała słów, ale Term już się podniósł, więc dokończyła bez tchu, ale ze śmiechem: — Rozwiążmy twój problem.
Poncho było nieprzyzwoicie wygodnym strojem. Wystarczyło je odsunąć na bok. Term musiał bardzo mocno ugryźć się w język, żeby zachować milczenie. W ciągu kilku oddechów było po wszystkim, ale głos wrócił mu znacznie później.
— Dziękuję. Dziękuję, Minyo. Ona jest… już się bałem, że w ogóle zrezygnuję z kobiet.
— Nigdy tego nie rób — szepnęła chrapliwie i nagle znów się roześmiała. — Ona?
— Drugim Asystentem jest obywatelka, która traktuje mnie jak złodziejskiego manusa. Uważa, że albo jestem śmieciem i nadaję się do dziupli, albo szpiegiem. W każdym razie to mój problem. Dzięki.
— To nie był prezent, Term. — Wyciągnęła ręce i uścisnęła jego dłonie. — Też mam już dość traktowania mnie jak manusa. Kiedy wreszcie sobie stąd pójdziemy?
— Szybko. Musimy działać szybko. Pierwszy Oficer mówił, że wkrótce ruszamy z Drzewem.
— Wkrótce, to znaczy kiedy?
— Kilka dni, może mniej. Dowiem się, kiedy wrócę do Cytadeli. Lawri właśnie tam siedzi i testuje układy napędowe monta. Oddałbym jedno jądro, żeby się znaleźć w dwóch miejscach naraz, ale nie mogłem przegapić sposobności zobaczenia się z tobą. Możesz przekazać wiadomość Gavvingowi?
— Nie mam żadnej możliwości.
— Trudno. Pod konarem jest kilka chat, właśnie tam przebywają kobiety, które noszą gości, żeby dziecko rozwijało się w warunkach większego wiatru. Czy tam, koło dziupli, jest ktoś, kogo chciałabyś zabrać ze sobą?
— Może. — Pomyślała o Heln.
— Może to za mało. Zostaw dziuplę w spokoju. Jeśli coś się stanie, bierz Jayan i każdą, której mogłabyś potrzebować i ruszajcie w górę. W okolicach dziupli jest zawsze wielu mężczyzn. Miejmy nadzieję, że Gavving i Alfin też tam się znajdą. Ale czekaj, aż wydarzy się coś naprawdę ważnego.
ROZDZIAŁ XVII
Kiedy Las Birnham…
Ogromne srebrzyste płatki wznosiły się i zamykały. Lej w ich głębi skierowany był na wschód i na zewnątrz, a słońce właśnie zaczynało do niego zaglądać. Gold znajdował się po wschodniej stronie i wydawał się bardzo bliski. Powolny kłąb burz wyglądał bardzo dziwnie, zarówno z ludzkiego, jak i naukowego punktu widzenia, ale był nieodmiennie fascynujący.
Clave i Karal byli sami. Pozostali strażnicy ogni odeszli do swoich spraw, skoro tylko wygaszono ogniska. Szarmanka zapytała:
— Znasz prawo reakcji?
— Nie jestem dzieckiem.
— Kiedy para wylatuje z leja, dżungla porusza się w przeciwnym kierunku, to znaczy w stronę wilgotnego otoczenia, do Dymnego Pierścienia. Oczywiście tak by było, gdybyśmy się nie… wtrącali. Potem przez jakiś czas coś musi odrosnąć… może uzupełnić paliwo? Trwa to dwadzieścia lat.
— Dlatego tak im uchodzą na sucho te napady.
— Tak. Do tej pory.
Płatki znajdowały się już o trzydzieści stopni od pionu. Słońce świeciło wprost do leja, który pochłaniał najnowszą jasność.
— Serce dżungli pluje, kiedy słońce świeci wprost w lej. Niełatwo jest zmusić je, aby splunęło we właściwej chwili, ale… chyba dzisiaj się uda.
Miękkie, wstrząsające „puff” z leja zabrzmiało jakby na jej rozkaz. Clave poczuł na twarzy falę ciepła. Dżungla zadrżała. Karal i Clave z całych sił wczepili się dłońmi i stopami w gałęzie.
Pomiędzy nimi a słońcem zaczęła tworzyć się chmura. Kolumna pary tryskała z leja Clave poczuł szarpnięcie i powiew wypychający go w niebo.
— Działa — szepnął. — … Ile czasu potrwa, zanim dotrzemy do drzewa?
— Dzień, może mniej. Wojownicy już się zbierają.
— Co? Dlaczego mi nie powiedziałaś? — Nie czekając na odpowiedź, Clave rzucił się w kłąb listowia. Miał ochotę kogoś zamordować. Czy to przez nią stracił miejsce w nadchodzącej bitwie? Dlaczego?
Czterech manusów nawijało nogami liny windy. Oko Terma bez trudu wyłowiło pomiędzy nimi Gavvinga. Winda dotarła już prawie do samej platformy. Czy nie ma sposobu, żeby mu powiedzieć, że Minya jest z ciężarnymi kobietami i czuje się dobrze? A Term jest w Cytadeli…
— Nie mogłeś się doczekać Świąt? — odezwał się Ordon.
Term podskoczył. Przez chwilę naprawdę pływał w powietrzu. Ordon wybuchnął śmiechem.
— Hej, daj spokój, to nic takiego. Jak mógłbyś sobie odmówić, mając taką okazję? Dlatego Dloris była trochę zła, kiedy zobaczyła cię zamiast Lawri.
Term uśmiechnął się niepewnie.
— Patrzyłeś przez cały czas?
— Nie. Nie muszę rajcować się w taki sposób. Zawsze mogę iść na Rynek. Wsadziłem tylko głowę, zobaczyłem, że ty też sobie wsadzasz, więc zaraz ją wyciągnąłem. — Pchnął Terma do windy silnym, ale przyjacielskim kuksańcem, po czym sam wszedł także.
Wydawał się dość sympatyczny, ale jednak był strażnikiem Terma. Terma nie należy skrzywdzić, ale Term nie może też uciec. Ordon lubił gadać, ale… Dotarli do wioski ciężarnych kobiet okrężną drogą, od budowli Floty na końcu grani. Wracali tą samą drogą. Prawdopodobnie Ordon miał coś do załatwienia na grani. Term zapytał o to i wtedy Ordon stał się nieprzyjemnie podejrzliwy. Nie będzie rozmawiał z manusem o swojej pracy.
Kępa odpłynęła w dół. O ileż łatwiej było podróżować w ten sposób, niż wspinać się przez cztery dni na pień Drzewa Daltona-Quinna. Wokół pnia krążyło stadko małych ptaszków.
— Głuptaki — wyjaśnił Ordon. — Dobre w smaku, ale musisz użyć monta, żeby je złapać. Stary Uczony pozwalał nam to robić, Klance się nie zgadza.
Zewnętrzną kępę zalewały strugi deszczu. Czyżby dlatego właśnie Pierwszy tak bardzo chciał poruszyć drzewem? Żeby obywatele nie zmokli?
Ruchome drzewo zaprzątało umysł Terma. Mieć własną pogodę na zamówienie!
Na wschodzie zewnętrznej kępy wisiał puszysty, zielony bąbel, za którym wlokła się dziwna, biaława smuga mgły. W ciągu dnia lub dwóch twór zniknie z pola widzenia Drzewa Londyn. Term zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie niepokoi się na zapas. Mont może dotrzeć do Stanów Carthera w każdej chwili i z każdej odległości. Gdyby nie mógł przejąć monta, byłby skazany na pozostanie tutaj, ale jeśli może, to po co się spieszyć?
Teraz jednak czas naglił.
Życie Asystenta Uczonego nie było przykre. W ciągu stu snów mógłby się nawet do niego przyzwyczaić. A wtedy, jeśli nadejdzie czas, nie wiadomo, czy będzie mu się chciało ruszyć.
Clave znalazł Merril na Rynku. Zanurzała końce grotów w paskudnie śmierdzącej substancji, którą Cartherowie wyrabiali z trującej paproci.
Narastający powiew owionął Clave’a, kiedy podpływał w jej kierunku. Zatrzymał się, odleciał kawałek w tył i zachichotał.
— A więc to prawda! Nie chciałem nazwać jej kłamczynią, ale…
— Clave, co się dzieje? — Merril również dryfowała, otoczona chmurą strzał. Z trudem udało jej się pochwycić naczynie z trucizną i zamknąć je, zanim się przewróciło.
Читать дальше