Sharli cięła bez ostrzeżenia — jej koto trafiło robota w pierś i rozprysnęło się na atomy. Zaskoczona spojrzała z niedowierzaniem na rękojeść.
— Nie przejmuj się: teoretycznie jest to możliwe — pocieszył ją Ways. — Przepraszam.
Wyjął z kieszeni oficjalny pistolet używany przez United Spies i strzelił w Doma.
Kula zatrzymała się o metr od niego i zawisła.
Przez wszechświat przebiegło lekkie drżenie.
— Opór molekularny — ocenił Ways. — Cholera! Siadł ciężko i sięgnął po kielich. Gdy go opróżnił, uśmiechnął się i wskazał bronią sufit.
— Tam musi być ponad setka statków i okrętów wszystkich chyba ras. Wszystkie bacznie obserwują planetę i siebie nawzajem. Ile planet liczy ten system, Eminencjo?
— Od odlotu Banku spodziewam się, że sześć.
— Zgadza się, choć niedokładnie: Bank znajduje się na orbicie czterdziestu milionów mil za orbitą… jak| się nazywa wasza najdalej położona planeta?
— Far Out — mruknął Tarli.
— No to za nią. Jak widać, wszyscy są niezwykle zainteresowani poczynaniami Doma w ciągu kilku najbliższych dni. Ja zresztą też, toteż poczyniłem pewne modyfikacje w dotychczasowych uzgodnieniach: wszyscy udamy się do świata jokerów. — Wymownym machnięciem broni uciszył nagły gwar. — Dom i ja jesteśmy szczęściarzami. Moje szczęście jest gwarantowane elektronicznie, jego, jak sądzę, jest sprawką jokerów. Obawiam się jednak, że pozostałych określenie „szczęściarz” nie dotyczy. Wyraziłem się wystarczająco jasno, czy muszę się uciekać do użycia tak niesympatycznych określeń, jak: „zakładnik”, „zabić” itp. itd…?
Ledwie wyszli na taras, wyminął ich mechaniczny nietoperz. Na tarasie stał statek, o ile można tak nazwać niewielkie urządzenie o kształtach wyznaczonych przez silnik matrycowy. Oprócz napędu zawierał silnik pilota osłonięty przezroczystą kopułą i ramę na wyposażenie dodatkowe. Podwozie przyspawano do ramy, na której spoczywał silnik matrycowy, i to w zasadzie było wszystko. Funkcjonalizm w pełnym rozkwicie, czyli urządzenie służące do jak najszybszego przenoszenia pasażera z miejsca na miejsce przy zachowaniu jedynie minimum wygód. Imienia nie miał — też było zbyteczne.
Dom wsiadł, zamknął kopułę i przyjrzał się przyrządom. Plastik nieco tłumił głos Waysa, ale nie na tyle, by stał się niezrozumiały:
— I żeby wszystko było jasne: jeśli stracę z tobą kontakt albo ktoś zrobi coś głupiego, będę zmuszony zareagować. Czekaj na nas na orbicie.
Dom wystartował szybko i gładko, a gdy znalazł się poza atmosferą, miał na ekranie cały system Tau Ceti — planety oznaczone były kolorem czerwonym, statki niebieskim, a na samym brzegu ekranu znajdowało się coś, co zmieniało barwę — komputer pokładowy miał mózg klasy drugiej i nie bardzo mógł się zdecydować, czy Bank jest planetą, czy statkiem. Punkt szybko zniknął, Bank bowiem wszedł w nadprzestrzeń, co przy olbrzymich silnikach, jakie Dom widział w jego wnętrzu, nie było niczym nadzwyczajnym.
Dziesięć minut później barka Joan I stała się jasnym punktem nad równikiem planety. Dom zaprogramował komputer, jak mu polecił Ways, i westchnął.
Skok był krótki — trwał ledwie pół godziny czasu subiektywnego i skończył się wewnątrz formacji jakiejś floty. Zgodnie z wcześniejszymi poleceniami Dom nawiązał łączność z barką i na ekranie ukazała się główna kabina. Pośrodku stali zakładnicy, podtrzymując Joan I, a przed nimi leżał Isaac. W pole widzenia wszedł Ways.
— Natrafiłem, jak widzisz, na mały opór, ale nie martw się: już po wszystkim — poinformował Doma.
— Po co ta armada?
— Dla towarzystwa. Możemy być zmuszeni do walki czy do zbadania martwego świata. Przyda się.
Dom ryknął histerycznym śmiechem i wył dłuższą chwilę — przerwał dopiero na widok Iga próbującego znaleźć jakąś kryjówkę na tablicy przyrządów i przyglądającego mu się z przerażeniem.
— Idioci — poinformował Waysa rzeczowo. — Naprawdę sądzicie, że zaprowadzę was do planety?!
Ekran zamigotał i pojawiła się na nim szczupła twarz mężczyzny o czarnych włosach i rysach świadczących z całą pewnością, że pochodzi z Ziemi.
— Przykro mi z powodu niedogodności — odezwał się mężczyzna. — Jestem Franz Asman z Instytutu Jokerów, a to są nasze okręty. Ways jest naszym narzędziem.
— Ziemianin, co? — prychnął Dom. — To znaczy, że nie uważasz, że zakładnicy mogą powstrzymać mnie przed ucieczką. Ziemianin upiekłby własną prababkę, gdyby widział w tym jakąś korzyść.
— Niech nas Sadhim ustrzeże od międzyplanetarnej zawiści. — Asman westchnął zmęczony. — Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu uważnie cię obserwuję i studiuję. W Instytucie zajmuje się tym zespół liczący dwieście osób. Wiemy dość dokładnie, jak postąpisz w określonej sytuacji, więc obaj wiemy, że nie uciekniesz.
— Przeklęta popularność — mruknął Dom, wpatrując się uważnie w ekran, na którym widać było za plecami Asmana grupę postaci skupionych wokół długiego wzoru pełnego brunatnych linii. — Dlaczego?
— Taka już nasza praca. Wiesz, co oznacza słowo „astrolog”?
— Jasne. Jestem spod znaku Łowcy O'Briena.
— Jesteśmy nowymi astrologami. Oceniamy i przewidujemy…
…na podstawie matemagii prawdopodobieństwa przesiewali populację galaktyki w poszukiwaniu osobników, których profil prawdopodobieństwa odpowiadał teoretycznemu odkrywcy świata jokerów. Z nieznanych powodów obliczenia dotyczące jokerów stawały się też nonsensowne, kiedy prowadzono je przy użyciu rachunku prawdopodobieństwa. Było jednak możliwe utworzenie wzoru czy równania z obrzeży otaczających owe logiczne dziury. Oznaczało to mnóstwo dodatkowej roboty, ale dawało rezultaty. W tym roku nie było najgorzej — znaleziono jedynie trzech potencjalnych odkrywców: phnoba z kasty kapłanów, trzymiesięczną dziewczynkę na Third Eye i Doma.
Pierwszą parę zabito bez żadnych kłopotów, natomiast z Domem sytuacja wyglądała zupełnie inaczej i Instytut nie miał pojęcia dlaczego. Jego ojciec także był potencjalnym odkrywcą, a zabito go bez trudności. Mimo to coś chroniło Doma przed wygodnym dla wszystkich usunięciem. Miał zdecydowanie zbyt wiele szczęścia, by można uznać to za naturalne. Ktoś chciał, żeby odkrył świat jokerów.
— Zgadza się — przyznał Dom. — To zasługa jokerów.
— Tak sądziliśmy. — Asman smutno pokiwał głową. — Wiesz, dlaczego nie możemy ci na to pozwolić?
— Chyba wiem, jak przebiega wasze pokrętne rozumowanie. Boicie się jokerów, bo ich nie znacie. Sądzicie, że kontakt nawet z pozostałościami ich kultury was zniszczy. Wydaje mi się, że uważacie, iż ludzie poradzą sobie znacznie lepiej bez bogów.
— Możesz się wyśmiewać, ale to my mamy rację. Nie przeczymy, że artefakty jokerów w pewien sposób wpłynęły stymulujące na międzyrasową współpracę…
— Mów po ludzku! — warknął Dom. — One ją spowodowały. Creapii wynaleźli napęd matrycowy, by znaleźć u innych ras inteligentnych rozwiązanie zagadki jokerów!
— Niech i tak będzie. Wiesz, że na długo przed Sadhimem, a nawet przed lotami w przestrzeń większość ludzi wierzyła w jakąś wszechobecną istotę boską? Nie pomniejszych bogów, odpowiedzialnych przed siłami natury, ale w prawdziwego Dyrektora Wszechświata? Gdyby się okazało, że on naprawdę istnieje, na Ziemi zapanowałby niewyobrażalny chaos: przestałby bowiem być obiektem wygodnej wiary, a stał się faktem. Nie wierzysz w istnienie Słońca; wiesz, że ono istnieje. Mając tę świadomość, ludzie wyginęliby na kompleks niższości. Nie da się żyć, wiedząc o istnieniu takiej potęgi. Istnienie jokerów jako idea było potrzebne, gdyż stanowiło siłę jednoczącą wszystkie rasy, ale nie możemy pozwolić na odkrycie ich świata. Załóżmy, że jest martwy: skoro nawet oni wymarli, to po co starać się żyć i działać? A jeśli żyją, to czy nas zniewolą, czy zignorują? Albo jeszcze gorzej: mogą się z nami zaprzyjaźnić. Pozwolimy ci udać się na ciemną stronę Słońca, musisz jednak zrozumieć, że nie możemy ci pozwolić wrócić.
Читать дальше