* * *
Wreszcie późnym popołudniem trzynastego kwietnia 1204 roku zjawił się w Konstantynopolu. Pojawił się w alejce poniżej swojego celu. Panowała ciężka cisza — żadnych odgłosów zabijania komarów, stukotu kopyt, skrzypienia wozów, dźwięku dzwonów, rozmów, targowania się, śmiechów ani dziecięcych zabaw. Ta cisza miała swoje tło: odległe jęki, krzyki mordowanych, huk pożarów i ujadanie psów.
Był gotowy. Wyjął smith&wessona, który nosił w kaburze pod pachą. Zapasową amunicję miał w kieszeniach kurtki. Zestaw i chronolog nosił na plecach w aluminiowym pojemniku.
Większość domów była zamknięta na głucho. Ich mieszkańcy się zabarykadowali, głodni, spragnieni, nieustannie modlili się o zbawienie. Przeciętne domy nie były warte zachodu. Chyba że chodziło o przyjemność gwałtu, mordowania, torturowania czy podpalania. To była co prawda dzielnica złotników, ale większość budynków nie należała do nich. Dzielnica mieszkalna nie gwarantowała bogatych łupów. Biedacy mogli być wszędzie. Ponieważ stragany i wystawy zostały pochowane, trudno było określić, za którą ścianą kryją się prawdziwe skarby…
Chyba że trafiło się na kogoś, kto na torturach podał konkretny adres.
Banda, która kierowała się do posiadłości Manassesa, wyprzedzała swoich pobratymców, którzy zajęci byli plądrowaniem pałacu i kościołów. Czy już tu byli (a może jeszcze?). Havig nie znał dokładnej godziny ich nadejścia.
Dobiegł do rogu. Jakiś mężczyzna leżał martwy z nożem w plecach. Prawą rękę miał wyłamaną ze stawu. Klęczała przy nim kobieta w łachmanach.
— Mało wam było, że zmusiliście go do zdrady sąsiadów?! — krzyknęła, kiedy Havig ją mijał. — Na Chrystusa! Musieliście go zabijać?!
Musieli, pomyślał. To dawało im podnietę do dalszych zbrodni. Minął klęczącą kobietę. Potworności, których był świadkiem poprzednio, wróciły teraz ze zdwojoną siłą. Nic nie mógł dla tej kobiety zrobić. Kiedy się urodził, jej cierpienie i gniew miały już siedemset lat i nikt o tym nie pamiętał.
Teraz przynajmniej wiedział, w jaki sposób krzyżowcy znaleźli dom Doukasa. Wiedział też, że trafił we właściwy czas. Wrzaski, huk i jęki odbijały się echem od ścian, bruku i sięgały obojętnych dziś niebios.
— Tak — mruknął do siebie. — Trafiłem dokładnie na właściwą chwilę.
Przyśpieszył kroku. Jego młodszy „ja” miał zniknąć, zanim on się pojawi, bo przecież nie widział siebie poprzednio. Nie chciał zostawiać domu bez nadzoru zbyt długo.
Zwłaszcza kiedy poznał bliżej przeciętnych wojowników Orlego Gniazda.
Musiał podejść stromo w górę. Czuł, jak grawitacja spowalnia jego kroki. Jego obcasy stukały równie głośno co serce. Zaschło mu w gardle, dym drażnił nos.
Wreszcie doszedł na miejsce.
Dostrzegł go ranny krzyżowiec. Z trudem podniósł się na kolana i wyciągnął ręce. Jego biała peleryna była cała zbrukana krwią, czerwone plamy zasłaniały umieszczony na niej krzyż.
— Ami — wyjąkał. Twarz miał wykrzywioną z bólu. Nawoskowana broda sterczała mu jak rżysko. — Frère par lesu…
Drugi ranny krzyżowiec mógł tylko pojękiwać. Bez końca.
Havig powstrzymał się od wbicia im resztek zębów w gardło i zaraz zawstydził się swojego odruchu. Walka na śmierć i życie deprawuje ludzi. Wojna deprawuje ich absolutnie. Obojętnie minął klęczącego, który zaraz zwalił się na bruk. Podniósł obie ręce do góry i krzyknął po angielsku:
— Wstrzymać ogień! Jestem z Orlego Gniazda! Inspekcja! Wstrzymać ogień! Wchodzę do środka! — Podszedł do drzwi, czując, jak jego żołądek kurczy się ze strachu.
Wóz zaprzężony w woły stał niedaleko drzwi wejściowych. Zwierzęta były przywiązane do słupa, na którym jeszcze niedawno wisiał szyld Doukasa. Leniwie machały ogonami, oganiając się od much, i z nikłym zainteresowaniem obserwowały konających krzyżowców. Musiano to zaaranżować o wiele wcześniej, żeby móc przewozić zdobyte srebro, złoto, kamienie szlachetne, ikony i zdobienia oraz wyprawy ślubne na czekający statek. Havig nie był jedynym podróżnikiem w czasie, który miał bardzo wiele zajęć w tej epoce. Ta operacja wymagała mnóstwa pracy.
Nikt nie pilnował wejścia. Przy swoim uzbrojeniu agenci nie musieli się obawiać maruderów. Nikt zresztą nie zamierzał im przeszkadzać. Havig zatrzymał się w progu. Spojrzał ze złością na drzwi. Były masywne i z pewnością je zabarykadowano. Krzyżowcy najwidoczniej zamierzali je wyważyć. Teraz jednak stały otworem. Tego właśnie się obawiał.
Ze sposobu, w jaki zwisały na zawiasach, częściowo wyrwanych i zadymionych, wywnioskował, że chłopcy Wallisa użyli dynamitu. Musiało to być zrobione bardzo szybko, skoro Havig ich nie dostrzegł, a zauważył jedynie bandę krzyżowców.
Dlaczego musieli wejść siłą? Coś musiało wystraszyć domowników i z pewnością uniemożliwiało przekonanie ich o pokojowych zamiarach.
— Nie! Nieee! — dobiegł go krzyk po grecku. Krzyczała Xenia. Skulił się, jakby dostał cios w głowę.
Spóźnił się. Jeszcze przed jego przybyciem agenci wysadzili drzwi i weszli do środka. Zostawili na straży tylko jednego człowieka, żeby odpędził maruderów, o których wspominał w raporcie. Teraz postanowił dołączyć do zabawy.
Przez chwilę, która dla niego trwała jak wieczność, przeklinał własną głupotę. Lub naiwność… jak kto woli. Był zbyt świeży w tej branży i przeoczył rzecz oczywistą. Do diabła z nimi. Był tutaj (tu i teraz) i jego obowiązkiem było uratować co się da.
Jego okrzyki najwyraźniej nie dotarły do agentów. Mimo że wołał ich, nawet wchodząc do środka. Głos dziewczyny dochodził z największego pomieszczenia, w którym mieściły się warsztaty i magazyn.
Rodzina, uczniowie i służba zostali tam zapędzeni jak bydło. Było tam więcej światła i powietrza niż w podobnych pomieszczeniach w Bizancjum, ponieważ szerokie okna i drzwi wychodziły na patio. Widoczna w głębi fontanna wciąż działała, pomarańcze lśniły na drzewach pośród ciemnozielonych liści. Wielkanocne wiązanki kwiatów tworzyły wielobarwne wzory, a popiersie Konstantyna wciąż stało z wiecznym zakłopotaniem na twarzy. Na półkach i stołach w środku piętrzyły się kosztowności.
Doukas Manasses leżał nieopodal wejścia z rozpłataną czaszką. Jego krew tryskała daleko i podłoga zrobiła się przez to śliska, brudząc buty, które później zostawiały karmazynowe ślady. Większość krwi chyba jednak wsiąkła w jego płaszcz i brodę. W ręku wciąż ściskał kowadełko złotnicze, którym próbował bronić swojej rodziny.
Było tu czterech agentów przebranych za krzyżowców. Havig przypomniał sobie ich nazwiska. Dowodził Mendoza z półświatka Tijuany. Teraz kazał wszystkim pakować kosztowności. Moriarty, dziewiętnastowieczny gangster z Brooklynu, stał na straży z karabinem maszynowym w ręku. Hans, szesnastowieczny knecht, i Coenraad z Brabancji, który w Jerozolimie wyciągał miecz w obronie swego Pana, teraz szamotał się z Xenią.
Dziewczyna wyrywała się i krzyczała. Miała ledwo czternaście lat. Włosy rozsypały jej się w nieładzie. Pot i łzy ściekały po twarzy. Coenraad trzymał ją jedną ręką, drugą zdzierał tunikę. U pasa dyndał mu młot bojowy.
— Drugi! — wrzeszczał Hans. — Ja po tobie!
Coenraad zdołał wreszcie pchnąć Xenię na posadzkę i zaczął szarpać swoje spodnie, próbując je rozpiąć jedną ręką. Anna, która dotąd stała jak ślepa i głucha obok ciała męża, wreszcie drgnęła. Skoczyła na pomoc córce. Hans odtrącił ją jednym ciosem ręki.
Читать дальше