Nie musiano obawiać się paradoksów. Opowieści o tym, jak dobre duchy uratowały niektórych ludzi, miały szybko ulec zapomnieniu. Z pewnością nie dostały się do podręczników historii. Zresztą po zjednoczeniu chrześcijan przez Michała VIII Paleologa nawet pamięć o tej rzezi uległa zatarciu.
Havig nie przyglądał się zbyt dokładnie każdej akcji. Nie tylko z powodu zakazu. Wszystko to kosztowało go mnóstwo wysiłku i nerwów. Wiele scen, których był świadkiem, wywołało u niego szok. Musiał cofać się w przeszłość, żeby się uspokoić i zregenerować. Dopiero kiedy się porządnie wyspał, wracał do swojego zajęcia.
Dom Manassesa był jednym z pierwszych, które obserwował. Nie pierwszym, bo chciał najpierw zdobyć trochę wprawy, ale jednym z pierwszych. Wiedział, że później będzie zbyt zmęczony.
Z początku miał nadzieję, że to domostwo ocaleje. Niektóre domy najeźdźcy omijali z niezrozumiałych powodów. Nie miało sensu sprawdzanie zachowania krzyżowców w najbardziej znanych miejscach, bo Wallis nie miał dość ludzi, żeby z nimi walczyć. Skoncentrował się więc na mniejszych rezydencjach, których łączne bogactwo i tak było niewyobrażalne. Konstantynopol był za dużym miastem, zbyt bogatym i było w nim zbyt wiele zaułków, żeby krzyżowcy dotarli wszędzie.
Nie obawiał się zbytnio. W tym konkretnym przypadku wiedział, że coś na pewno się stanie. Włączą się inni albo on sam. Albo nawet Caleb Wallis. Kiedy jednak dostrzegł dziesięcioosobową bandę kierująca się w stronę domu Manassesa, serce zaczęło mu bić szybciej. Gdy przywódca bandy i trzech jego kompanów padło bez życia, a dwóch kolejnych wierzgało na ziemi, wijąc się z bólu, wyrwał mu się krzyk radości. Pozostali uciekli.
* * *
Powrót do Orlego Gniazda nie był łatwym przedsięwzięciem. Havig musiał się liczyć z promieniowaniem i brakiem możliwości dokładnego określenia daty. Nie mógł wylądować w zniszczonym Istambule i potem próbować jakoś dopasować datę i godzinę, kiedy miał czekać na niego samolot. Nie mógł też pojawić się zbyt wcześnie, bo ludzie z Orlego Gniazda nie dysponowali wtedy samolotem. Później z kolei miasto zostało ponownie zasiedlone i wyglądałby bardzo podejrzanie w swoim przebraniu. I dalej miałby problem ze znalezieniem się w odpowiednim miejscu.
— No właśnie — mruknął wreszcie do siebie. Że też wcześniej na to nie wpadł, kiedy omawiali całą sprawę z Krasickim.
Przez chwilę podziwiał genialną prostotę swojego pomysłu. Mógł przecież zwyczajnie skorzystać ze swojej tożsamości z dwudziestego wieku. Złożyć w hotelowym sejfie trochę gotówki oraz zapasowe ubranie i wyjaśnić w recepcji, że bierze udział w zdjęciach do kolejnego filmu historycznego. To by rozwiązało wszystkie jego problemy.
Cóż, miał za dużo spraw na głowie i dlatego teraz musiał się martwić. A tego nie mógł wymyślić nikt inny. Wallis, mimo że używał wielu urządzeń z czasów szczytowego rozwoju cywilizacji, wciąż miał mentalność człowieka dziewiętnastowiecznego. I tak właśnie organizował swoje wyprawy.
Plan wymagał niestety ponownej podróży w przeszłość i zdobycia funduszy. Havig wynajął statek, którym dopłynął na Kretę, gdzie ukrył swoje kosztowności, i ponownie przeniósł się w przyszłość.
Nie przeszkadzały mu ani smród, ani dziwni pasażerowie, ani kołysanie morza. Wręcz pomagały mu zapomnieć o potwornościach, których był świadkiem.
* * *
— Wspaniała robota — ucieszył się Krasicki, czytając jego raport. — Doskonała. Jestem pewien, że Wódz pochwali cię przed wszystkimi i wynagrodzi, kiedy wasze linie czasowe znowu się skrzyżują.
— Co? A, taaak… — mruknął Havig.
— Jesteś zmęczony? — Krasicki przyjrzał mu się uważniej.
— Padnięty.
— To normalne. — Krasicki dostrzegł podkrążone oczy i mętne spojrzenie. — Należy ci się urlop. Najlepiej w twoich czasach. Na razie zapomnij o Konstantynopolu. Jeżeli będziemy cię potrzebować, to się skontaktujemy. — Uśmiechnął się prawie ciepło. — Teraz idź, odpocznij. Później porozmawiamy.
Sądzę, że możemy dać urlop również twojej dziewczynie. Havig? Havig! Havig zasnął na krześle.
Jego problemy zaczęły się później. Zamiast odpoczywać, zaczął się zastanawiać.
Obudził się wczesnym letnim rankiem 1965 roku w Paryżu. Było jeszcze chłodno i cicho, ponieważ ruch uliczny dopiero budził się do życia. W pokoju hotelowym panował półmrok. Ciepły oddech Leoncji grzał mu ramię. Poprzedniej nocy do późna zwiedzali kluby nocne na bulwarach. Kiedy już jej pragnienie oglądania błyszczących strojów tancerek zostało zaspokojone, powrócili do hotelu. Kochali się czule i leniwie. Ledwo drgnęła, kiedy kelner zapukał do drzwi, niosąc kawę i croissanty.
Havig był zdziwiony własną determinacją. W poprzednich tygodniach wielokrotnie zdawał sobie sprawę, że musi do tego dojść. Jego podświadomość wreszcie zwyciężyła i nie potrafił się jej oprzeć.
Mimo niebezpieczeństwa był spokojny. Po raz pierwszy od długiego czasu.
Wstał, umył się i ubrał. Potem przygotował swoje rzeczy. W bagażach miał dwa zestawy podstawowego wyposażenia każdego agenta. Dział dokumentacji Orlego Gniazda przygotował mu nawet dokumenty zezwalające na ich przewożenie przez granice. Nie ruszył niczego z bagażu Leoncji, ponieważ musiał zaoszczędzić miejsce na chronolog. Nawet pytała go, po co mu takie dziwne urządzenie. Odpowiedział jej, że to specjalne wyposażenie elektroniczne. Nie zrozumiała oczywiście, o czym mówi, ale to ją właśnie uspokoiło. Spakował jeszcze paszport, książeczkę szczepień i grubą kopertę z czekami podróżnymi.
Przez chwilę przyglądał się w milczeniu śpiącej kobiecie. Jest kochana, pomyślał. Cieszyła się z ich wspólnego wyjazdu. A on musiał zrobić jej świństwo. Czy powinien zostawić liścik?… Raczej nie. Mógł wrócić minutę później. Gdyby nie wrócił, to przecież znała współczesny angielski i procedury wystarczająco dobrze, żeby przenieść się do Orlego Gniazda (jej amerykański paszport był jak najbardziej autentyczny, miała nawet świadectwo urodzenia załatwione przez jednego z agentów). Co prawda gdyby zginął, pewnie by cierpiała.
Przy odrobinie szczęścia mógł co najwyżej dostać naganę. Wtedy opowiedziałby jej wszystko, odwołując się do lojalności, którą rozumiała bardzo dobrze.
Wprawdzie mówiła o miłości, kiedy się kochali, ale to mógł być po prostu sposób podejścia do tych spraw. Chociaż ostatnio ciągle trzymali się za ręce, kiedy chodzili po mieście. Czasami dostrzegał, jak się do niego uśmiecha, kiedy sądzi, że on nie widzi… Chyba trochę się w niej podkochiwał. Nie mogło to trwać wiecznie, ale dopóki trwało…
— Żegnaj, moja piękna — szepnął. Musnął jej usta wargami i wyszedł z pokoju, zabierając swój bagaż. Wieczorem był już w Istambule.
* * *
Podróż pochłonęła wiele godzin jego osobistego życia spędzonych głównie w samolotach i autobusach. Skoki czasowe między różnymi agencjami podróży w celu zdobycia właściwych biletów sprawiły, że w sumie podróżował kilka dni.
— Wiesz, jakie jest najlepsze miejsce do dyskretnego zrobienia skoku czasowego we współczesnym świecie? — spytał mnie gorzkim tonem. — Wcale nie budka telefoniczna, jak to robił Superman. Kibel w publicznej toalecie. Wyjątkowo romantyczne, prawda?
Wynajął luksusowy pokój w hotelu. Zjadł doskonałą kolację w samotności i wieczorem zażył pigułkę na sen. Musiał być przecież w dobrej formie.
Читать дальше