Przerywali na chwile pracę, żeby pozdrowić przejeżdżających, ale zaraz do niej wracali. Mijający ich dwaj żołnierze wyjęli szable, salutując. Nie było jednak w ich geście śladu poddaństwa. Nosili niebieskie mundury, stalowe hełmy i napierśniki. Uzbrojeni byli w sztylety, kołczan, łuk i topór przytroczony do tarczy na plecach. Lance mieli ozdobione czerwonymi proporcami.
— Wygląda na to, że dobrze ich pilnujecie — stwierdził Havig ostrożnie.
— A co można zrobić? — zdziwił się Krasicki. — Większość świata i większość tego kontynentu wciąż jest w stadium barbarzyństwa. Ludzie walczą tylko o przetrwanie. Nie możemy jeszcze wyprodukować maszyn dla wszystkich. Mongowie zajmują obszary na zachód i na wschód od nas. Jeżeli na moment zmniejszymy czujność, zwalą się na nas jak tornado. Żołnierze nie pilnują chłopów, lecz ochraniają ich przed bandytami. Ci ludzie wszystko, co mają, zawdzięczają Orlemu Gniazdu.
Te średniowieczne zwyczaje panowały również w mieście, do którego wjechali. Rodziny nie zajmowały osobnych domów, ale żyły i pracowały razem. Chociaż w przeciwieństwie do średniowiecza wszędzie było czysto, to jednak brakowało tamtego uroku. Ściany z cegieł i asfaltowe ulice były równie monotonne jak zabudowa z czasów wiktoriańskich w Anglii. Havig uważał, że stało się tak, ponieważ przeważyła konieczność szybkiej budowy i nie było czasu na indywidualne rozwiązania. Chyba że…
Postanowił wstrzymać się od ocen, dopóki nie pozna szczegółów. Dostrzegł wreszcie drewnianą, kolorową budowlę nawiązującą architekturą do stylów azjatyckich. Krasicki powiedział mu, że była to świątynia, w której modlono się do Yasu i składano ofiary Oktajowi. Te bóstwa czcili Mongowie.
— Jeżeli zostawi się im religię i zacznie współpracować z kapłanami, to ma się spokój — dodał.
— A gdzie macie szubienicę? — spytał Havig.
— Nie robimy publicznych egzekucji. — Krasicki spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Myślisz, że kim jesteśmy? Poza tym — dodał po chwili — sądzisz, że łagodnymi metodami można cokolwiek wskórać w takich czasach?
Zbliżali się do fortecy. Wysokie mury z basztami otaczały kilka hektarów ziemi. Wokół wykopano fosę zasilaną wodą z pobliskiej rzeki. Architektura tej budowli była równie prosta jak otaczających ją domów. Po obu stronach bramy na murach umieszczono gniazda ciężkich karabinów maszynowych. Albo wymontowano je z wraków, albo sprowadzono w częściach z przeszłości. Głuche odgłosy podpowiedziały Havigowi, że w środku pracuje kilka agregatów prądotwórczych.
Wartownicy zaprezentowali broń. Zagrała nawet trąbka i opadł most zwodzony. Wjechali na dziedziniec.
Kiedy się zatrzymali, zewsząd zaczęli pojawiać się ludzie, rozmawiający z podnieceniem. Większość mieszkańców musieli stanowić służący. Havig ledwo ich zauważył. Jego wzrok przyciągnęła kobieta, która przepychała się ku niemu przez tłum.
— Na ogon Oktaja! — krzyknęła z radością. — Znaleźliście go!
Była prawie tak wysoka jak on. Dobrze zbudowana, o szerokich ramionach i biodrach oraz długich i zgrabnych nogach. Policzki miała wysoko zarysowane, mały nos, szerokie usta i zdrowe zęby, chociaż dwóch jej brakowało (później się dowiedział, że straciła je w walce). Na jej skórze w kilku miejscach widać było blizny. Długie, gęste czarne włosy spięła wstążkami nad wielkimi mosiężnymi kolczykami. Miała brązowe, nieco skośne oczy i gęste brwi (wyraźne ślady indiańskiej lub azjatyckiej krwi). Ubrana była w luźną czerwoną tunikę, kilt i sznurowane na łydkach buty. Do pasa miała przyczepiony nóż, rewolwer, zapasową amunicję. Na jej szyi zwisał naszyjnik z czaszki łasicy.
— Skąd pochodzisz? Ty! — Szturchnęła go palcem wskazującym. — Wielkie Lata? Tak? — Wybuchnęła śmiechem. — Masz mi mnóstwo do opowiadania, podróżniku!
— Wódz czeka na niego — przypomniał jej Krasicki.
— OK, mogę poczekać, ale żeby to nie trwało cały dzień, słyszysz?
Kiedy Havig zsiadł z konia, złapała go nagle i pocałowała w usta. Pachniała słońcem, skórą, potem, dymem i kobietą. Tak właśnie poznał Leoncję ze szczepu Glacier.
* * *
Biuro stanowiło odpowiednią poczekalnię do wielkiego i luksusowo urządzonego apartamentu. Dębowe panele na ścianach ładnie komponowały się z grubym szarym dywanem. Zasłony w oknach wykonane były z futra norek. Masywne biurko, krzesła i kanapa musiały zostać wykonane na miejscu z uwagi na ich ciężar, ale ich wykończenie kontrastowało z surowością mebli stojących w innych pomieszczeniach. Na ścianie wisiały zdjęcia w srebrnych ramkach. Jedno z nich, dagerotyp, ukazywało wyblakłą sylwetkę kobiety w stroju z połowy dziewiętnastego wieku. To były amatorskie zdjęcia zrobione miniaturowym aparatem podobnym do tego, którego używał Havig. Na fotografiach rozpoznał Cecila Rhodesa, Bismarcka, młodego Napoleona. Nie potrafił skojarzyć faceta z żółtą brodą w długiej sukni.
Z piątego piętra fortecy widać było cały kompleks mniejszych i większych budowli. Zarówno w obrębie Orlego Gniazda, jak i poza murami. Popołudniowe światło wpadało ukosem grubymi promieniami do środka. Odgłosy generatora były tu ledwo słyszalne.
— Puścimy jakąś muzykę? — Caleb Wallis włączył molekularny odtwarzacz z czasów poprzedzających wybuch wojny ostatecznej. Głośniki ożyły. — To pieśń zwycięstwa — powiedział, ściszając nieco dźwięk. — Boże! Jak się cieszę, że tu wreszcie trafiłeś.
Havig rozpoznał „Wejście bogów do Walhalli” z Das Rheingold [12] „Złoto Renu”, pierwsza część „Pierścienia Nibelunga” Richarda Wagnera.
.
Reszta grupy razem z przewodnikami nie została zaproszona do środka.
— Jesteś wyjątkowy — powiedział Wódz. — Tacy jak ty zdarzają się raz na sto przypadków. Może cygaro?
— Dziękuję. Nie palę.
Wallis stał przez moment zamyślony, po czym oznajmił z naciskiem, choć bez podnoszenia głosu:
— Jestem założycielem i władcą tego kraju. Musimy dbać o dyscyplinę, formę i szacunek. Mówi się do mnie: „sir”.
Havig przyjrzał się mu uważnie. Wallis był średniego wzrostu, krępy i silny mimo swojego wieku. Miał rumianą twarz, lekko spłaszczony nos, siwiejące bokobrody całkowicie okalały twarz, nieco zasłaniając łysinę. Ubrany był w czarny mundur ze srebrnymi guzikami i insygniami, z wyszywanym złotem kołnierzem i epoletami. U pasa miał ozdobny sztylet i pistolet. Nie było w nim jednak nic śmiesznego. Mówił głębokim i spokojnym głosem, którym potrafił hipnotyzować, jeżeli tego chciał. W jego małych, bladych oczach nie było śladu wahania.
— Cóż — powiedział Havig. — To wszystko jest dla mnie nowe… sir.
— Jasne! — Wallis uśmiechnął się i klepnął go po plecach. — Szybko się wciągniesz. Daleko zajdziesz, chłopcze. U nas nie ma ograniczeń dla ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, i potrafią to osiągnąć. Poza tym jesteś przecież Amerykaninem. Prawdziwym bogobojnym Amerykaninem z czasów, kiedy nasz kraj był jeszcze potęgą. Niewielu takich jest wśród nas. Siadaj, proszę — powiedział, sadowiąc się za biurkiem. — Albo nie. Za chwilę. Chcesz zobaczyć mój barek? Mam ochotę na burbona. Częstuj się według woli.
Havig nalał sobie rumu. Zastanawiał się, dlaczego nie zadbano o lód, wodę i całą resztę. Nie było to zbyt skomplikowane. Wyglądało na to, że Wallis wolał pić bez niczego i nie przejmował się gustami innych.
— Mogę opowiedzieć swoją historię, sir. Ale chyba lepiej będzie poznać wpierw Orle Gniazdo.
Читать дальше