* * *
I wtedy go znaleźli.
Stało się to nagle. Poczuł, że ktoś dotyka jego pleców. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z krępym mężczyzną o szerokiej twarzy, ubranym podobnie jak on, tak samo gładko ogolonym, krótko ostrzyżonym, ogorzałym.
Na twarzy nieznajomego widać było krople potu. Zasłonił go przed resztą tłumu i zapytał, przekrzykując jazgot:
— Es tu peregrinator temporis ?Miał dziwny akcent — później się okazało, że pochodził z osiemnastowiecznej Polski — ale Havig dobrze znał klasyczną łacinę i jej późniejsze odmiany, żeby zrozumieć pytanie. „Czy jesteś podróżnikiem w czasie?”.
Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie dotarł do celu swoich poszukiwań. Albo ich poszukiwań.
Był wysoki jak na te czasy i nosił się bez okrycia głowy, pokazując porządnie ostrzyżone włosy i nordyckie rysy.
W przeciwieństwie do większości miast na przestrzeni dziejów Jerozolima czasów Heroda była w wystarczającym stopniu kosmopolityczna, żeby wpuszczać różnych cudzoziemców. Kiedy tu wyruszał, miał nadzieję, że inni podróżnicy rozpoznają go w końcu jako obcego, tak w czasie, jak w przestrzeni, albo że on będzie miał okazję śledzić kogoś takiego. Teraz ta nadzieja się ziściła.
Jego pierwszą myślą, zanim ogarnęła go radość, było spostrzeżenie, że ten facet wygląda na twardziela.
* * *
Usiedli w gospodzie. Polak nazywał się Wacław Krasicki i pochodził z Warszawy z 1738 roku. Jego kolega, Juan Mendoza, pochodził z Tijuany z 1924 roku. I odnaleźli jeszcze innych podróżników.
Oprócz Jacka Haviga znaleźli Coenraada van Leuvena, zabijakę z trzynastego wieku, który próbował mieczem ratować Zbawiciela w drodze na Golgotę. Krasicki go powstrzymał akurat na czas, żeby uniknął rzymskiej włóczni. Teraz siedział sparaliżowany pytaniem: Skąd wiedziałeś, że ten człowiek naprawdę jest twoim Panem? Był jeszcze siwobrody mnich, mówiący tylko po sztokawsku. Wydawało się, że ma na imię Borys i pochodzi z siedemnastego wieku. I jeszcze kobieta z włosami zaplecionymi w warkoczyki i twarzą ze śladami po ospie. Mamrotała coś w języku, którego nikt nie potrafił zidentyfikować.
— To wszyscy? — zapytał Havig z niedowierzaniem.
— Cóż, w mieście mamy jeszcze innych agentów — odparł Krasicki. Rozmawiali po angielsku, od kiedy Havig określił swoje pochodzenie. — Mamy się spotkać w poniedziałek wieczorem, a potem po raz drugi po… mhm… Zielonych Świątkach. Mam nadzieję, że znajdą jeszcze kilku innych podróżników. Ale zgadzam się, że złowiliśmy mniej, niż oczekiwaliśmy.
Gospoda miała otwarty front. Goście siedzieli po turecku na starych kilimach i pili z glinianych kubków napełnianych przez służącego. Przed nimi przechodziły tłumy ludzi, ale wrzask dobiegający z ulicy jakby się zmniejszył. Havig wprost nie mógł uwierzyć: był w Jerozolimie w Wielki Piątek!
Krasicki niezbyt się tym przejmował. Wspomniał, że opuścił swoje zacofane miasto, kraj i czas, żeby się udać do oświeconej Francji. Szeptem dodał, że jego partner jest gangsterem (użył słowa „najemnik”, ale sens i tak był jasny).
— Śmierć jakiegoś żydowskiego cieśli cierpiącego na delirium nie robi na mnie specjalnego wrażenia — oznajmił Havigowi. — A na tobie? Wygląda na to, że udało nam się trafić przynajmniej na jednego rozsądnego rekruta.
W rzeczywistości odczucia Haviga były nieco inne, ale nie chciał się kłócić.
— Naprawdę jest nas tak niewielu? — spytał, żeby zmienić temat.
— Nie wiadomo. — Krasicki wzruszył ramionami. — Może nie bardzo mogą się tutaj dostać. To nawet logiczne. Ty użyłeś latającej maszyny, żeby tu dotrzeć w kilka godzin. Ale pamiętaj, że w większości epok to nie jest takie proste. Czasami wręcz niemożliwe. Czytaliśmy o średniowiecznych pielgrzymach. Ilu wśród nich było podróżnikami w czasie? A ilu zmarło w czasie drogi? Część z nich, być może, nie życzy sobie zostać znaleziona. A może nigdy im nie przyszło do głowy, że inni mogą ich szukać. Albo po prostu ich przebrania są zbyt dobre, żeby ich rozpoznać.
Havig przyglądał się Krasickiemu, potem siedzącemu z kamienną twarzą Mendozie, prawie pijanemu Coenraadowi, brudnemu Borysowi ściskającemu różaniec, nieznanej wariatce i pomyślał: Jasne. Niby dlaczego taki dar miałby przypaść tylko takim jak ja? Czemu sam nie wpadłem na to, że musi być rozdzielony losowo wszystkim ludziom równomiernie? No bo dlaczego miałbym być kimś wyjątkowym?
— Nie możemy poświęcić zbyt wiele sił na poszukiwania — dodał Krasicki. — Jest nas niewielu w Orlim Gnieździe.
— Poklepał Haviga po kolanie. — Boże! Ale się Wódz ucieszy, że wreszcie znaleźliśmy ciebie.
* * *
Pozostałe zespoły znalazły jeszcze syryjskiego pustelnika z trzeciego wieku i jońskiego podróżnika z drugiego wieku przed naszą erą. Zauważono jeszcze jakąś kobietę — prawdopodobnie koptyjską chrześcijankę — która jednak zniknęła, zanim udało się z nią skontaktować.
— Marny zbiór — mruknął Krasicki. — Ale zawsze lepsze to, niż nic.
Potem poprowadził ich najpierw w okres Zielonych Świątek na następne spotkanie, a potem bezpośrednio do dwudziestego pierwszego wieku.
Na pustyni unosił się tylko kurz. Po Jerozolimie pozostały jedynie szkielety i kikuty domów. Ale czekał na nich samolot. Smukły, z krótkimi skrzydłami, napędzany energią atomową. Ludzie z Orlego Gniazda wyciągnęli go z hangaru, którego strażnicy zginęli, zanim udało im się go użyć.
— Przelecieliśmy nad Atlantykiem — powiedział mi Havig.
— Ich kwatera mieściła się… będzie się mieściła w Wisconsin. Owszem, pozwolili mi wydostać z ukrycia mój chronolog. Udawałem, że nie potrafię im wytłumaczyć, co to jest, z powodu różnic językowych. Oni poruszali się w czasie prawie po omacku, licząc każdy dzień. To koszmarny sposób podróżowania, chociaż ułatwia znajdowanie innych. Ale tłumaczy też ich niechęć do dalekich podróży w czasie. Powrót był łatwiejszy, ponieważ ustawili w ruinach wielkie tablice, na których codziennie wyświetlali datę.
Ameryka pod koniec dwudziestego pierwszego wieku dopiero zaczynała się dźwigać z ruin. Ich obóz i domy, otoczone murem, ciągle były atakowane przez… tubylców lub maruderów. Stamtąd dopiero wyruszyliśmy dalej w przyszłość do czasów, z których Wódz ich wysłał w tę podróż.
Nie mam pojęcia, czy mój przyjaciel kiedykolwiek widział Jezusa.
Po stu latach zastoju widać było wyraźny postęp. Ziemia, uprzednio skażona, zaczynała dawać coraz większe plony. Pozwalało to na wzrost liczebności jej mieszkańców. Pola dojrzewających zbóż rozciągały się na niewielkich pagórkach pod mdławym niebem zasnutym letnimi chmurami. Świeżo zasadzone drzewa tworzyły kopuły zieleni, w której gnieździły się ptaki i szumiał wiatr. Drogi były piaszczyste, ale zaplanowane w szachownice. Chłopi pracowali na polach. Używali ręcznych narzędzi albo maszyn ciągniętych przez konie. Narzędzia były proste, ale porządnie wykonane. Wszyscy ubierali się tak samo w ręcznie tkane niebieskie spodnie i koszule, bez względu na płeć. Na głowach nosili słomiane kapelusze i wszyscy mieli takie same prymitywne buty. Ogorzali, zahartowani pracą, wyglądali jak rolnicy epok przedindustrialnych. Włosy mieli zaczesane do tyłu. Mężczyźni nosili brody. Jak na standardy dwudziestego wieku byli niscy, mieli popsute zęby albo byli wręcz bezzębni. Ale i tak mieli się o niebo lepiej niż ich bracia w czasie wojny ostatecznej.
Читать дальше