— Muszę z tobą porozmawiać.
— O czym, ojcze?
— O twojej matce. Dlaczego nie przyszła?
— Mama nie żyje, ojcze.
— Tak. Wiem. Myślę jasno. Po prostu… ja się wcale nie skarżę, nie myśl sobie… tylko to tak boli…
Ujął dłoń Bernarda i ścisnął ją z całej siły. Było to żałosne ściśnięcie.
— Jakie prognozy, synku?
— Przecież wiesz, ojcze.
— I nie możesz przeszczepić mi mózgu? Bernard uśmiechnął się.
— Jeszcze nie. Pracujemy nad tym.
— Obawiam się, że nie zdążysz na czas.
— Prawdopodobnie nie.
— Ty i Ursula… u was wszystko w porządku?
— Załatwiamy to poza sądem, ojcze.
— A jak Gerald?
— Nie najlepiej. Jest rozbity.
— Kiedyś chciałem się rozwieść z twoją matką. Bernard zamarł i spojrzał ojcu w oczy.
— Co?
— Miała kochanka. Byłem wściekły. I sporo się nauczyłem. Nie rozwiodłem się.
Bernard nigdy o tym nie słyszał.
— Wiesz, nawet z Ursula…
— To już skończone, ojcze. Obydwoje mieliśmy przygody, a u mnie zaczyna to wyglądać całkiem poważnie.
— Nie możesz mieć kobiety na własność. Są cudownymi przyjaciółkami, ale nie można mieć ich na własność.
— Wiem.
— Wiesz? Może i wiesz. Kiedy dowiedziałem się o kochanku matki, myślałem… myślałem, że umrę. Bolało prawie jak to, teraz. Myślałem, że jest moją własnością.
Bernard wolałby, żeby rozmowa przybrała inny obrót.
— Gerald nie ma nic przeciwko temu, żeby na rok wyjechać do szkoły…
— Ale się nie rozwiodłem. Po prostu z kimś ją dzieliłem. Kobietę, nawet jeżeli wzięła cię tylko za kochanka, zawsze z kimś dzielisz. I ona dzieli ciebie. Cały ten krzyk wokół wierności to blaga, maska. Mikę! Liczy się tylko to, co zrobiłeś. Co robisz. Jak dobrze to robisz? Jak bardzo jesteś wytrwały?
— Tak, ojcze.
— Wiesz… — Oczy ojca otworzyły się szerzej.
— Co? — spytał Bernard, znowu biorąc go za rękę.
— Po tym wszystkim przeżyliśmy razem trzydzieści lat.
— Nie wiedziałem.
— Ty nie musiałeś wiedzieć. Tylko ja musiałem. Musiałem się z tym pogodzić. Ale to nie wszystko, co pamiętam. Mikę, czy ty pamiętasz chatę? Jest tam kupa papierów, na strychu, pod łóżkiem.
Ten domek w Maine sprzedali dziesięć lat temu.
— Trochę pisałem. — Ojciec przełknął powoli, z widocznym bólem. Twarz zmarszczyła mu się z wysiłku, przygryzł wargi. — O tym, jak byłem lekarzem.
Bernard wiedział o jego papierach. Zabrał je ze sobą i przeczytał podczas praktyki szpitalnej. Leżały teraz w jego biurze, w Atlancie.
— Mam je, ojcze.
— To dobrze. Przeczytałeś?
— Tak. Były dla mnie bardzo ważne, ojcze. Pomogły mi zdecydować, co chciałbym robić w neurologii. Pomogły mi wybrać kierunek… Powiedz mu! Powiedz!
— To dobrze. Zawsze o tym wiedziałem, Michael.
— Co?
— Jak bardzo nas kochasz. Po prostu nie jesteś wylewny, prawda? Nigdy nie byłeś.
— Kocham cię. Kochałem mamę.
— Ona wiedziała. Nie umierała nieszczęśliwa. Cóż… — starzec potrafił się jeszcze zmobilizować — …muszę się teraz przespać. Jesteś pewien, że nie znajdziesz mi dobrego, młodego ciała?
Bernard potrząsnął głową.
Powiedz mu!
— Te notatki były dla mnie bardzo ważne, ojcze. Tato.
Nie nazwał go tatą od czasu, gdy miał trzynaście lat. Ale starzec (starzec) już go nie słyszał. Spał. Bernard zabrał płaszcz, teczkę i wyszedł. Przechodząc obok pokoju pielęgniarek przystanął, żeby, z nawyku, zapytać, kiedy podadzą ojcu lekarstwa.
Ojciec zmarł następnego ranka o trzeciej. We śnie. Samotny.
I jeszcze dawniej…
Olivia Fergusson, wspaniale młoda, osiemnastoletnia dziewczyna o gładkiej skórze. Rówieśniczka. Irnie pasuje do jej cery, jedwabiste czarne włosy spływają za zagłówek przedniego siedzenia jego corvetty. Patrzy na niego wielkimi zielonymi oczami i uśmiecha się. On także przygląda się jej i także odpowiada uśmiechem. Jest najpiękniejszy wieczór świata i jest im dobrze. Dopiero po raz trzeci umówił się z dziewczyną. Był — o cudzie! — prawiczkiem, ale tego wieczora nie miało to najmniejszego znaczenia. Podszedł do niej, gdy stała niedaleko dzwonnicy w miasteczku akademickim w Berkeley, koło jednego z dwóch identycznych niedźwiedzi z brązu. Zaproponował wypad na miasto, a ona przyjrzała mu się z prawdziwą sympatią.
— Jestem zaręczona — powiedziała. — To znaczy, nie pomyśl sobie, że…
Rozczarowany, lecz gotów okazać światowe wychowanie udał, że to nic nie szkodzi. — Doskonale. Po prostu spędzimy razem wieczór. Wybierzemy się do miasta. Jak przyjaciele.
Nie znał jej prawie, tyle że mieli razem ćwiczenia z literatury. Była najpiękniejszą dziewczyną w grupie, wysoka i opanowana, spokojna i pewna siebie, i wcale nie zadzierała nosa. Uśmiechnęła się i powiedziała „oczywiście”.
Był swobodny; teraz, kiedy zwolniła go z obowiązku pościgu za jej cnotą, po raz pierwszy czuł się pewnie w towarzystwie kobiety. „Narzeczony, powiedziała, służy w Marynarce, stacjonuje w bazie w Brooklynie. Rodzina mieszka na Staten Island, w domu, w którym Herman Melville spędzał kiedyś wakacje.”
Wiatr rozwiewał jej włosy nie psując fryzury, cudowne, piękne włosy, które (w teorii) z taką przyjemnością czułoby się pod palcami. Rozmawiali od chwili, gdy zabrał ją spod stojącego koło starego białego hotelu Clairemont domu, w którym dzieliła mieszkanie z dwiema kobietami. Przejechali przez Most Złotych Wrót do Marin, zjedli lunch w małej restauracji Klamshak, specjalizującej się w daniach morskich i przy jedzeniu rozmawiali także o wykładach, o planach, o tym, czym jest małżeństwo (nie wiedział i nie udawał, że wie i że jest taki głęboki i skomplikowany). Zgodzili się, że kuchnia jest tu dobra, a wystrój daleki od oryginalności: korkowe pływaki i sieci na ścianach, a w sieciach plastikowe homary i pamiętająca lepsze czasy suszona ryba, dziurawa, płaskodenna łódź leżąca przed wejściem na pokrytym odłamkami muszli piasku. Ani przez chwilę nie czuł się niezdarny, młody lub choćby niedoświadczony.
Wracali przez most i Bernard myślał: W innych okolicznościach zakochalibyśmy się w sobie z pewnością. Jestem pewien, że po paru latach wzięlibyśmy ślub. Jest wspaniała… a mnie nic do tego. Żywił w związku z tym uczucia romantyczne, smutne i przy tym wszystkim wspaniałe.
Wiedział, że gdyby nalegał, pozwoliłaby zaprosić się do jego mieszkania i kochaliby się tam z pewnością.
Mimo że wściekał się na siebie za to. że jest prawiczkiem, i pogardzał sobą z tego powodu, nie miał zamiaru nalegać. Nie miał zamiaru wspomnieć o tym ani jednym słowem. To, co między nimi było. wydawało się zbyt doskonałe. Siedzieli w samochodzie przed starym, przerobionym na dom pałacykiem, w którym mieszkała, rozmawiali o Kennedym, śmiali się ze swojego strachu podczas kryzysu kubańskiego, a później po prostu trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. — Wiesz — powiedział cicho. — Są chwile, kiedy…
Umilkł.
— Dziękuje ci — przerwała milczenie Olivia. — Tak właśnie myślałam. Z tobą można miło spędzić czas. Wiesz, większość mężczyzn… — No tak. Jestem — uśmiechnął się — niegroźny.
— O nie. Z pewnością nie „niegroźny”. Z pewnością.
Nadeszła decydująca chwila. Mógł postąpić tak lub siak.
Spojrzał na jej ciemne ciało wiedząc, że jest gładkie, młode, bez skazy. Wiedział, że jeśli ją poprosi, Olivia pójdzie z nim do jego mieszkania.
Читать дальше