— Jesteś romantykiem? — zapytała.
— Przypuszczam, że tak.
— Ja też. Romantycy to najgłupsi z ludzi. Czuł, jak czerwienieje mu twarz i szyja.
— Kocham kobiety — powiedział. — Kocham sposób, w jaki się poruszają i mówią. Rzucają na mnie czar.
Teraz się przed nią otworzy, a później będzie żałował tej szczerości, ale to, co czuł, było zbyt prawdziwe, zbyt niepowtarzalne, zwłaszcza po takim dniu.
— Myślę, że większość mężczyzn powinna czuć, że kobiety są jak święte. Może niekoniecznie trzeba je zaraz stawiać na piedestale czy coś w tym rodzaju… ale są zbyt piękne, by to opisać słowami. Być kochanym przez kobietę i… To musi być niesamowite.
Olivia patrzyła przez szybę z lekkim uśmiechem na ustach. A później spojrzała w dół i wygładziła zmarszczki na swej sięgającej do pół łydki spódnicy.
— Przecież to kiedyś nastąpi.
Tak, jasne. — Kiwnął głową z przekonaniem. Tylko nie między nami.
— Dziękuję — powtórzyła dziewczyna. Przytrzymał jej rękę, a później pogłaskał Olivie po policzku. Otarła się o jego dłoń jak kot i sięgnęła do klamki.
— Do zobaczenia na ćwiczeniach — powiedziała. Nawet się nie pocałowali.
A co przydarzyło mi się później? Trzy żony… ożenił się z trzecią, bo była bardzo podobna do Olivii… i to oddalenie od ludzi, to szukanie samotności. Straciłem zbyt wiele iluzji. Są możliwości.
— Nie rozumiem. Co chcesz zmienić?
— Myślicie o cofnięciu się w czasie? Nie rozumiem jak? Wszystko jest możliwe tu, we Wszechświecie Myśli. Symulacje. Rekonstrukcja z twej pamięci.
— Mógłbym żyć innym życiem? W wolnym czasie.
— Z prawdziwą Olivia? Ona… gdzie ona była, gdzie jest? Nie wiemy.
— A więc nie. Sny mnie nie interesują. Jest więcej wspomnień.
— Tak…
Lecz gdzie je dopasować, skąd się wzięły?
Randall Bernard, lat dwadzieścia cztery, poślubił Tiffany Marnier siedemnastego listopada 1943 w małym kościółku w Kansas City. Panna młoda ubrana była w jedwabną suknię ozdobioną srebrnymi wykończeniami i białą koronką; w tej sukni brała ślub jej matka. W ręku trzymała bukiet róż czerwonych jak krew. Mieli…
Podzielili się winem, przełamali chleb, wypowiedzieli słowa przysięgi i duchowny, teozof, który w końcu lat czterdziestych przeszedł na wedyzm, ogłosił ich równymi w oczach Bóstwa, zjednoczonymi miłością i powszechną zgodą.
To wspomnienie było przybladłe i nieczytelne w szczegółach jak stara fotografia. A jednak tkwiło w nim, choć przecież jeszcze się wówczas nie narodził. Widział ich noc poślubną, podziwiał epizody swego stworzenia i myślał o tym, jak niewiele zmieniło się między mężczyzną i kobietą. Czuł uniesienie i rozkosz, jakiej doznała matka, i pełną wiedzy, uczoną i precyzyjną sprawność ojca, doktora nawet w łóżku…
Ojciec poszedł na wojnę, służył jako lekarz wojskowy w Trzeciej Armii generała Pattona, przekroczył Ren koło Koblencji, sześćdziesiąt pięć mi! w trzy dni, a jego syn patrzył na to, czego nie mógł widzieć nawet jego ojciec. Żołnierz w pumpach wchodzi ciemnym, wilgotnym korytarzem do burdelu w Paryżu, to nie ojciec i nikt, kogo zna…
Zamazany lecz czytelny w zarysach obraz: kobieta kołysze dziecko, promienie pomarańczowego słońca wpadają do wnętrza przez okna zasłonięte miką, nie szkłem…Wczesnym szarym rankiem, wśród stada kormoranów, mężczyzna łowi ryby w rzece…
Dziecko patrzy przez okienko stodoły na stojących w koło na podwórku mężczyzn. Mężczyźni szlachtują wielkiego czarno-białego wołu o dzikich oczach…
Mężczyźni i kobiety zdejmują długie białe szaty i skaczą w błotniste wody rzeki o brzegach z pionowych czerwonych skał…
Mężczyzna stojący na skale trzyma w ręku łuk z rogu i patrzy na stado antylop, biegnących w drgającym upałem powietrzu przez zarośniętą trawą równinę… Kobieta rodzi dziecko w podziemnej pieczarze oświetlonej łojowymi lampkami. Patrzą na nią ludzie o wymalowanych, zdumionych twarzach… Dwóch starców spiera się o wytłoczone z gliny kule, leżące w wyznaczonym na piasku kole…
Nie pamiętam tego, to nie ja, ja tego nie doświadczyłem… Wyrwał się z potopu informacji. Obydwiema rękami sięgnął do świecących nad jego głową czerwonym blaskiem kół, tak ciepłych, tak pięknych… Skąd się wzięły?
Dotknął ich rękami i w swym stukomórkowym ciele odczytał odpowiedź.
Nie wszystkie wspomnienia pochodzą z życia jednostki.
— Więc skąd?
Pamięć przechowywana jest w neutronach, pamięć aktywna, przenoszona w swej istocie i możliwościach, przekazywana następnie do chemicznego przechowania w komórce, przekazywana następnie na poziom molekularny. Przechowywana w intronach pojedynczych komórek.
Przeczucie rewelacji było niemal bolesne w swej całości i intensywności.
Bakterie symbiotyczne i wirusy przenoszące, występujące naturalnie u wszystkich zwierząt i właściwe dla poszczególnych gatunków, zaszczepione zostają pamięcią molekularną, transkrybowaną z intronu. Przechodzą od jednostki do jednostki, „infekują”, przenoszą pamięć do komórek somatycznych. Niektóre ze wspomnień powracają do stanu przechowania chemicznego, niewiele powraca do pamięci aktywnej.
— Przez pokolenia?
Przez tysiąclecia.
— Introny to nie sekwencje genetycznego złomu… Nie. To przechowalnie wysoce skondensowanej pamięci. Vergil Ulam nie stworzył biologiki komórek z niczego. Natknął się na funkcje naturalne, przekazywanie pamięci genetycznej. Zmienił system, który istniał wcześniej.
— Nie obchodzi mnie to! Żadnych więcej objawień! Żadnych przeczuć! Mam dość! Co się stało ze mną? Kim się stałem? Jaki sens ma objawienie, zmarnowane na głupca?
Powrócił w ramy Wszechświata Myśli. Rozejrzał się, patrząc na obrazy, na symboliczne źródła różnych rodzajów informacji i na wiszące nad jego głową kręgi. Teraz świeciły na zielono.
CIERPISZ. Dotknij ich.
Podniósł rękę i dotknął ich po raz drugi.
Drgnięcie. Znów rozciągał się w interfejsie, integrował z Bernardem makroświata, płynął tunelem dysocjacji w ciepłą ciemność laboratorium. Była noc, a przynajmniej czas snu.
Leżał na łóżku, niemal nie mogąc się poruszyć.
Nie potrafimy utrzymać dłużej formy twego ciała.
— Co?
Niedługo znów zostaniesz wprowadzony w nasz świat. W ciągu dwóch dni. Do tego czasu musisz skończyć swe prace w makroświecie. — Nie…
Nie mamy wyboru. Wstrzymywaliśmy się wystarczająco długo. Musimy transformować.
— Nie. Nie jestem jeszcze gotowy. To za wiele!
Zorientował się, że krzyczy i zasłonił usta rękami. Usiadł na brzegu łóżka. Po jego groteskowo zdeformowanej bruzdami twarzy spływał pot.
— Macie zamiar znów mnie zostawić? Po prostu odejść? Suzy mocno trzymała się ręki Kena. Ken stanął przed windą, drzwi otworzyły się automatycznie.
— Ciężko jest być znowu człowiekiem, wiesz? — odpowiedział Ken. — Czujemy się samotni, Tak, wracamy.
— Samotni? A ja jak się czuję? Znów będziecie martwi.
— Nie umrzemy, Kwiatuszku. I ty dobrze o tym wiesz.
— Równie dobrze moglibyście umrzeć.
— Jeśli chcesz, chodź z nami. Suzy zadrżała.
— Ken, ja się boję.
— Popatrz. Opuściły cię tak, jak chciałaś. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, co ty tu będziesz robić. To miasto już nie jest dla ludzi. Dostaniesz żywność i wszystko będzie dobrze, ale… Suzy, wszystko się zmienia. Miasto zmieni się jeszcze bardziej. Stoisz na drodze tych zmian… Chociaż one cię nie skrzywdzą. Jeśli tego chcesz, pozostawią cię własnemu losowi, jak park narodowy.
Читать дальше