— Widzę cię! — krzyknął nagle Rajasinghe. — Właśnie złapałem odblask w teleskopie! A teraz machasz ręką… Nie czujesz się tam samotna?
Na chwilę zapadła dziwna cisza.
— Nie tak bardzo, jak musiał się kiedyś czuć Jurij Gagarin — odparła w końcu Maxine, prawie szeptem. — A on był sto kilometrów wyżej. Van, wzbogaciłeś świat o coś zupełnie nowego. Może to niebo jest wciąż okrutne, ale okiełznałeś je. Z góry współczuję tym, którzy nigdy nie zdobędą się na taką jazdę.
37. Diament o wadze miliarda ton
Przez ostatnie siedem lat udało się dokonać całkiem sporo, ale pracy nie ubywało. Poruszono całe góry (a w każdym razie asteroidy). Ziemia wzbogaciła się o drugi naturalny księżyc krążący tuż powyżej granicy orbity synchronicznej. Mierzył ledwie trzy kilometry średnicy i z każdym dniem był coraz mniejszy, gdy wydzierano z niego węgiel i inne pierwiastki. Reszta, czyli żelazne jądro, gruz i odpadki poprodukcyjne, miały utworzyć przeciwwagę utrzymującą stosowne napięcie całej struktury. Swoisty kamień na sznurku, okrążający planetę w tym samym, dwudziestoczterogodzinnym rytmie.
Pięćdziesiąt kilometrów na wschód od stacji Ashoka unosił się wielki kompleks przemysłowy pracujący w stanie nieważkości, przetwarzający wszakże całe megatony surowców w superwłókno. Ponieważ ostateczny produkt w ponad dziewięćdziesięciu procentach składał się z węgla, a dokładnie z jego krystalicznej, wybitnie uporządkowanej postaci, wieża rychło zyskała sobie przydomek „diamentu o wadze miliarda ton”. Stowarzyszenie Jubilerów z Amsterdamu ogłosiło wówczas kwaśnym tonem, że (a) superwłókno nie jest w żadnym przypadku diamentem, ale (b) gdyby nim było, wówczas wieża miałaby wagę równą pięć razy dziesięć do piętnastej potęgi karatów.
Karaty czy tony, uzyskanie tak gigantycznej ilości materiału wystawiło na najwyższą próbę zasoby kolonii kosmicznych i umiejętności techników orbitalnych. Zautomatyzowane kopa — lnie, zakłady przetwórcze i bezgrawitacyjne montownie były szczytowym osiągnięciem geniuszu inżynieryjnego rasy ludzkiej, doświadczenia zdobywanego w bólach przez dwieście lat ery kosmicznej. Wkrótce wszystkie elementy wieży były gotowe pod postacią kilku zestandaryzowanych modułów zgromadzonych w wielkie, swobodnie dryfujące sterty. Praca miliona ludzkich twórców w zasadzie dobiegła końca, reszta należała do nielicznych operatorów robotów.
Potem wieża zaczęła rosnąć od razu w dwóch przeciwnych kierunkach, ku Ziemi i ku kosmicznemu zakotwiczeniu. Proces przebiegał w ten sposób, aby środek masy pozostawał zawsze w tym samym miejscu. Do powierzchni planety dolna sekcja wieży zbliżyć się miała w momencie, gdy drugi koniec dotknie zakotwiczenia na wysokiej orbicie.
Po zakończeniu wszystkich prac, zakłady konstrukcyjne miały w całości zostać wystrzelone w kierunku orbity Marsa. Takie właśnie rozwiązanie przewidywał kontrakt, chociaż ziemscy politycy i finansiści coraz głośniej zgrzytali zębami widząc, że projekt doczekał się jednak realizacji.
Mars postawił twarde warunki. Wprawdzie musiał czekać jeszcze pięć lat, zanim inwestycja zacznie przynosić jakiekolwiek dochody, ale jeszcze przez dziesięć lat miał mieć monopol na podobne konstrukcje. Morgan podejrzewał, że wyciąg na górze Pavonis będzie jedynie pierwszym z kilku. Mars był jakby stworzony do budowy takich wież kosmicznych i jego energiczni mieszkańcy z pewnością nie przegapią takiej sposobności. Jeśli uczynią swą planetę centrum handlu w Układzie Słonecznym, to tym lepiej. Morgan miał co innego na głowie, wciąż zdarzały się problemy, szereg spraw domagało się jeszcze rozwiązania.
Sama wieża, mimo gigantycznych rozmiarów, miała być tylko konstrukcją nośną dla wielu znacznie bardziej złożonych struktur. Wzdłuż każdego z czterech boków miało biec trzydzieści sześć tysięcy kilometrów lin trakcyjnych, zasilanych nadprzewodzącymi kablami podłączonymi do masywnych generatorów uzyskujących elektryczność na drodze fuzji. Potrzebna była też jeszcze naprawdę niezawodna sieć komputerowa kontrolująca cały skomplikowany system.
Górna stacja, gdzie pasażerowie i ładunek mieli opuszczać pokłady statków kosmicznych i przesiadać się do kapsuł wyciągu, była sama w sobie wielkim dziełem inżynierskim. Podobnie zresztą jak i stacja środkowa oraz terminal ziemski, wycinany już laserami we wnętrzu Świętej Góry. Jakby mało było roboty, rówolegle prowadzono też Operację Miotła.
Przez dwieście lat gromadziły się na ziemskiej orbicie całe rzesze satelitów o różnej masie i kształtach. Były tam i zgubione nity, i śrubokręty, i wielotonowe zawalidrogi. Wszystkie poruszały się na poziomie wieży i istniało poważne ryzyko, a nawet pewność, że w jakiejś chwili w nią uderzą. W trzech czwartych był to zwykły złom kosmiczny, z dawna zapomniany. Teraz trzeba było zlokalizować każdą drobinę i usunąć ją z orbity.
Szczęśliwie, było to zadanie jakby stworzone dla fortów orbitalnych wyposażonych w radary zaprojektowane niegdyś do śledzenia nadlatujących niespodziewanie pocisków i wyłapywania ich na maksymalnym parametrze. Bez trudu wyszukiwały pozostałości po wczesnych latach ery kosmicznej, niszcząc laserami co mniejsze okruchy, większe przenosząc na wyższe, niegroźne orbity. Niektóre satelity, szczególnie te o dużej wartości historycznej, ściągnięto z powrotem na Ziemię. Nie obeszło się przy tym bez kilku zaskoczeń. Odnaleziono na przykład trzech chińskich astronautów zaginionych kiedyś podczas’wykonywania jakiejś tajnej misji, trafiono też na kilka satelitów szpiegowskich będących ucieleśnieniem internacjonalizmu: ich podzespoły pochodziły z tylu krajów świata, że niemożliwym było nawet ustalenie, kto właściwie je wystrzelił. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, każdy z tych ptaszków liczył przecież co najmniej sto lat.
Cała mnogość czynnych satelitów i stacji, które z oczywistych powodów musiały krążyć w pobliżu Ziemi, została dokładnie sprawdzona, ich orbity przeliczono i w razie potrzeby skorygowano. Nic jednak nie można było zaradzić w sprawie rzadkich, niespodziewanych gości mogących w każdej chwili nadciągnąć z dalszych okolic Układu Słonecznego. Jak wszystkie twory ludzkich rąk, wieża także miała być wystawiona na uderzenia meteorytów. Należało oczekiwać, że kilka razy dziennie sejsmometry wyciągu będą rejestrować uderzenia miligramowych mas, raz lub dwa razy do roku mogło dojść do poważniejszych zniszczeń. Wcześniej czy później, w którymś z kolei stuleciu, prawdopodobne było większe zderzenie, zdolne wyłączyć na jakiś czas przynajmniej jeden ciąg komunikacyjny. W najgorszym razie należało oczekiwać przecięcia całej struktury.
Szansa zajścia tej ostatniej możliwości była równie wielka, jak perspektywa upadku dużego meteoru na Londyn czy Tokio (miasta o niemal identycznej powierzchni). Jednak mieszkańcy tych centrów nie zarywali nocy z niepokoju, że coś tak dużego zleci z nieba. Podobnie nie przejmował się tym Vannevar Morgan. Cokolwiek jeszcze miało się zdarzyć, nikt już nie wątpił, że oto nadszedł czas na realizację idei wieży kosmicznej.
(Wyjątek z wystąpienia profesora Martina Sessui podczas uroczystości przyznania mu Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w dniu 16 grudnia 2154 roku)
Między niebem i Ziemią rozciąga się niewidoczny obszar, o którym nie śniło się nawet dawnym filozofom. Sny te nie nawiedzały ich dokładnie do 12 grudnia 1901 roku, kiedy to po raz pierwszy owa sfera zaczęła wywierać wpływ na ludzkie sprawy.
Читать дальше