Obraz zniknął. Morgan uspokoił się już znacznie. Przywykł do krytyki i wiedział, jak sobie z tym radzić, czasem nawet bawiła go walka na argumenty, pod warunkiem że były to argumenty merytoryczne. Rzadko przegrywał w takim pojedynku, a i wtedy nie wpadał w desperację. Jednak Donald Duck nie był normalnym przeciwnikiem. Donald Duck było pseudonimem, ale doktor Donald Bicker-staff zdradzał pewne podobieństwo do tej mitycznej postaci z dwudziestowiecznych kreskówek. Z Kaczorem Donaldem łączyła go przede wszystkim podobnie żarliwa skłonność do negacji wszelkiej rzeczy. Jego stopień naukowy (zdobyty legalnie, chociaż bez fanfar) dotyczył czystej matematyki. Głównymi atutami doktora były głos i niezachwiana wiara w słuszność wszystkich sądów, które ochoczo ferował. Specjalizował się w robieniu dobrego wrażenia, przy świętym przekonaniu, że zna się absolutnie na wszystkim. W swej własnej dziedzinie był rzeczywiście dobry, Morgan z przyjemnością wspominał jego wykłady w Royal Institution. Niemal tydzień wystarczył, aby inżynier bliski był zrozumienia szczególnych własności liczb ponadskończonych…
Niestety, Bickerstaff nie uznawał żadnych ograniczeń. Miał wprawdzie szerokie grono wielbicieli, łowiących każde jego słowo, jednak krąg krytyków był o wiele szerszy. W dawnych czasach nazwano by go zapewne „naukowcem” lub „pop-naukowcem”. Lepiej wychowani krytycy twierdzili jedynie, że oto mamy przykład doktora, który otrzymał wykształcenie przerastające znacznie jego inteligencję i zdolność pojmowania, inni nie bawili się w Wersal i wprost nazywali go idiotą. Jaka szkoda, pomyślał Morgan, że nie da się zamknąć tego typa w jednym pokoju z Goldbergiem/Parakarmą, może wówczas unicestwiliby się nawzajem jak elektron i pozytron, geniusz jednego kontra fundamentalistyczna głupota drugiego winny dać zero. Była to ta sama niewzruszona i odporna na wszystko głupota, wobec której, jak lamentował niegdyś Goethe, nawet bogowie pozostawali bezradni, nie mogąc głupców zadowolić. Ponieważ jednak obecnie nie było pod ręką żadnego boga, Morgan miał świadomość, że przyjdzie mu stawić czoło imbecylowi osobiście. Owszem, miał lepsze rzeczy do roboty, ale liczył na ostateczny komiczny efekt, który powinien uwolnić go od maniaka. Znalazł też pewien inspirujący precedens.
Na ścianie zajmowanego akurat pokoju hotelowego (czwartego już „tymczasowego domu” od prawie dekady) powiesił kilka obrazków. Najciekawszy z nich był fotografią tak wyblakłą, iż niektórzy nie dowierzali, że przedstawia ona prawdziwy obiekt. Był na niej piękny i wspaniale odrestaurowany paro — wiec, przodek wszystkich statków ery techniki. Tuż obok stał doktor Vannevar Morgan. Zdjęcie wykonano w doku, do którego statek wrócił cudownym zrządzeniem losu w sto dwadzieścia piec lat od chwili wodowania. Inżynier spoglądał na wolutę pomalowanego dziobu, zaś kilka metrów dalej, przyglądając się tajemniczo Morganowi, stał Isambard Kingdom Brunel — z dłońmi w kieszeniach, cygarem w ustach, w poplamionym i wymiętym garniturze na grzbiecie.
Wszystkie elementy tej fotografii były prawdziwe. Morgan naprawdę stanął niegdyś obok kadłuba parowca Great Britain. Było to pewnego słonecznego dnia, kiedy w rok po ukończeniu Mostu Gibraltarskiego odwiedził Bristol. Brunel też tam był, ale w roku 1857, oczekiwał wtedy wciąż na zwodowanie swego ostatniego i najsłynniejszego morskiego lewiatana, którego niepowodzenie miało złamać mu karierę i skrócić życie.
Morgan dostał to zdjęcie w dniu swoich pięćdziesiątych urodzin i od tamtej pory było jednym z jego najcenniejszych skarbów. Koledzy, którzy dobrze wiedzieli o podziwie Morgana dla tamtego, dziewiętnastowiecznego inżyniera, zdecydowali się na sympatyczny żart, jednak czasem Vannevar zastanawiał się, czy nie trafili w sedno sprawy dokładniej niż zamierzali. Przecież Great Eastern pożarł swego twórcę. Wieża mogła uczynić to samo z Morganem.
Brunel był dosłownie otoczony Kaczorami Donaldami wszelkiej maści. Najgłośniejszym z nich był niejaki doktor Dionizius Lardner, który ponad wszelką wątpliwość udowodnił, że żaden parowiec nigdy nie pokona Oceanu Atlantyckiego. Każdy inżynier może obalić krytykę zasadzającą się na pomyłkach czy błędnych obliczeniach, jednak sprawa podniesiona przez Kaczora Donalda była zbyt ulotna, by odeprzeć ją tym sposobem. Morgan nagle zrozumiał, że jego ulubiony bohater musiał trzy wieki temu borykać się dokładnie z tym samym.
Sięgnął do podręcznego księgozbioru bezcennych tomów i wydobył pozycję czytaną zapewne o wiele więcej razy niż jakakolwiek inna — klasyczną już biografię Rolta: Isambard Kingdom Brunel. Kartkując podniszczone stronice szybko znalazł inkryminowany fragment.
Brunel zamierzył budowę długiego na prawie trzy kilometry tunelu kolejowego, co uznano za pomysł „potworny, niezwykły, niebezpieczny i niepraktyczny”. To niemożliwe, powiadali krytykanci, by jakikolwiek człowiek zdołał przebyć takie styksowe otchłanie. „Nikt nie zapragnie świadomie odciąć się od światła dnia wiedząc jakie masy ziemi mogą zgnieść go w razie wypadku… Huk stwarzany przez dwa mijające się pociągi starga nerwy… Nikt, kto raz przejechał tunel, nie zapuści się weń po raz wtóry…”
Wszystko to było dziwnie znajome. Motto wszelkich Lardnerów i Bickerstaffów zdawało się brzmieć: „Nigdy nie ma pierwszego razu”.
I owszem, czasami mieli rację, co było zgodne z teorią prawdopodobieństwa. Zresztą, Kaczor Donald wywodził swoje racje tak rzeczowo… Zaczął od skromnego, ale i fałszywego stwierdzenia, że w żadnym przypadku nie zamierza krytykować technicznej strony pomysłu wyciągu kosmicznego, chce tylko zwrócić uwagę na mogące powstać przy tej okazji kwestie psychologiczne. Można je określić jednym terminem: zawrót głowy. Normalny człowiek ma lęk wysokości, tylko akrobaci i alpiniści potrafią opanować ten naturalny odruch. Najwyższe istniejące na ziemi struktury mierzą niecałe pięć kilometrów wysokości, a i tak niewielu ludzi gotowych byłoby wjechać na szczyt słupów Mostu Gibraltarskiego.
Tego wszystkiego nijak nie można porównać z projektem wieży orbitalnej. „Każdemu zdarzyło się kiedyś — dowodził Bickerstaff — stanąć u stóp wysokościowca, zadrzeć głowę w górę i patrzeć na fasadę tak długo, aż zdawało się, że budowla chwieje się i zaraz runie. A teraz proszę wyobrazić sobie gmach przebijający chmury i wznoszący się w czerń pustki kosmicznej, poza jonosferę, poza orbity wielkich stacji kosmicznych, aż na istotny ułamek drogi do Księżyca! Bez wątpienia, jest to triumf myśli inżynierskiej, ale równocześnie jest to zmora z najczarniejszych snów. Podejrzewam, że niektórzy gotowi będą popaść w obłęd ledwie ujrzawszy tę budowlę. A ilu szaleństwo dopadnie po drodze? Prosto w górę, ku pustce, a pierwszy przystanek dopiero po dwudziestu pięciu tysiącach kilometrów, na stacji środkowej…
Stwierdzenie, że ludzie z powodzeniem latają w kosmos na pokładach rakiet, nie jest żadną odpowiedzią. Wtedy wszystko wygląda zupełnie inaczej i przypomina raczej zwykły lot atmosferyczny. Normalny człowiek nie doznaje zawrotu głowy nawet w otwartej gondoli balonu płynącego kilka kilometrów nad Ziemią. Ale postawcie go na skraju wysokiego urwiska i popatrzcie, jak wtedy zareaguje!
Przyczyna tej różnicy jest prosta. W samolocie nie istnieje fizyczna więź między obserwatorem a Ziemią. Nie ma też więzi psychicznej, obserwator wie, że nie stoi na solidnym gruncie, że Ziemia jest daleko w dole. Upadek go nie przeraża, bowiem patrzy na pomniejszony krajobraz. Nie śmiałby tak spoglądać stojąc na dachu wysokościowca. Tego jednego elementu komfortu psychicznego kosmiczny wyciąg nie dostarczy. Bezradny pasażer sunący wzdłuż ściany gigantycznej wieży będzie cały czas świadom swej więzi z Ziemią. Czy istnieje jakakolwiek pewność, że ktokolwiek zdoła przebyć cały i zdrowy taką podróż, o ile wcześniej nie nafaszeruje się go środkami uspokajającymi czy otępiającymi, czy wręcz nie poda mu się narkozy? Wzywam doktora Morgana, by odpowiedział na to pytanie”.
Читать дальше