— Ktoś źle to obliczył — ciągnął inżynier. — Wychodzi na to, że gdy całość należycie się rozpędzi, otrzymamy pocisk o masie paru ładnych ton pędzący wprost na stację z szybkością tysiąca kilometrów na godzinę. Im tutaj wcale się to nie podoba.
— Nawet mnie to nie dziwi. Mają jakieś propozycje?
— Żeby zwolnić tempo zwijania i lepiej kontrolować napięcia. Gdyby jednak miało dojść do najgorszego, to usuną nas ze stacji, abyśmy zwijali cały ten interes możliwie daleko od nich, w próżni.
— To opóźni prace?
— Nie, opracowaliśmy już plan awaryjny pozwalający w razie konieczności wyprowadzić całe wyposażenie ze śluzy w ciągu pięciu minut.
— I da się to potem łatwo odzyskać?
— Oczywiście.
— Oby miał pan rację. W tym przypadku żyłka jest niemal równie droga, jak wędka. I jeszcze nam się przyda.
Ale gdzie?, spytał Morgan sam siebie, patrząc na powoli obracający się glob. Może lepiej będzie najpierw dokończyć projekt marsjański, nawet kosztem kilku lat wygnania? Gdy wyciąg na górze Pavonis ruszy pełną parą, Ziemia będzie musiała pójść w ślady Marsa i w jakiś sposób, mniejsza o to jaki, ostatnie przeszkody zostaną pokonane.
A kiedy już zostanie pokonana największa z ziemskich przepaści, zblednie znacznie, po trzech stuleciach blasku, sława pana Gustava Effla.
Widowisko na niebie miało rozpocząć się dopiero za ponad dwadzieścia minut, ale wszyscy poza dyżurnym personelem już teraz wyszli z baraku (gdzie mieściło się centrum kontrolne), by spojrzeć w górę. Nawet Morgan nie zdołał opanować ciekawości i też ruszył do drzwi.
W pobliżu kręcił się nieustannie najnowszy wybranek Marinę Duval, krzepki młodzieniec dobiegający lat trzydziestu i dźwigający na barkach zwykłe w tym fachu narzędzia — dwie kamery skierowane, jak było to w zwyczaju, prawa do przodu, lewa do tyłu. Nad nimi widniała niewielka kula rozmiarów grapefruita zawierająca sferyczną antenę, sprytne urządzenie analizujące sytuację z częstotliwością kilku tysięcy razy na sekundę i pilnujące nieustannie, by niezależnie od ruchliwości kamerzysty, utrzymywać kontakt z najbliższym satelitą telekomunikacyjnym. Na drugim końcu łącza znajdowała się siedząca wygodnie w studiu Maxine Duval. Słyszała i widziała wszystko oczami i uszami swego alter ego, nie będąc przy tym zmuszoną do oddychania mroźnym powietrzem. Tym razem postanowiła uniknąć trudów. Nie zawsze było to możliwe.
Morgan zgodził się na nieustanne towarzystwo kamerzysty z pewnym wahaniem. Wiedział, że chwila jest historyczna, wierzył Maxine, gdy mówiła: „Mój człowiek nie będzie zawadzał”. Pamiętał też jednak, że nowatorski eksperyment może skończyć się niepowodzeniem, szczególnie w ostatniej fazie, podczas przechodzenia przez stukilometrową warstwę ziemskiej atmosfery. Z drugiej strony, Maxine można było zaufać, że jednakowo obiektywnie potraktuje tak triumf, jak i ewentualną porażkę.
Jak wszyscy wielcy dziennikarze, Maxine Duval potrafiła nie angażować się emocjonalnie w wydarzenia, które relacjonowała. Potrafiła ukazać po równi rozmaite punkty widzenia, nie omijając żadnego stanowiska ni faktu, który według niej mógł mieć istotne znaczenie. Nie tłumiła swoich odczuć, ale też nie pozwalała, by wpływały na jakość pracy. Owszem, podziwiała Morgana, zazdrościła mu jak wielu, którzy nie tworzyli dzieł równie namacalnych. Od czasu budowy Mostu Gibraltarskiego była ciekawa wszystkich następnych prac inżyniera, a on jej nie rozczarowywał. Jednak, chociaż życzyła Morganowi szczęścia, tak naprawdę niezbyt lubiła go jako człowieka. Uważała, że tak jednoznaczne pobudki działania i dyktat wygórowanych ambicji czynią go wprawdzie wielką postacią, ale umniejszają go w skali czysto ludzkich wartości. Mimowolnie porównywała Morgana z osobą jego zastępcy, Warrena Kingsleya. Był on człowiekiem miłym, spokojnym („To o wiele lepszy inżynier niż ja” — powiedział jej kiedyś sam Morgan i prawie wcale nie był to żart). Jednak nikt nigdy nie usłyszy o Warrenie, który zawsze pozostanie w cieniu swego wielkiego szefa. Niemniej Warrenowi zdawało się to odpowiadać.
To właśnie Kingsley wyjaśnił cierpliwie Maxine szczegóły operacji i to tak, że pod koniec wykładu dziennikarka stwierdziła ze zdumieniem, że wszystko rozumie. W pierwszej chwili sprawa wydawała się całkiem prosta — trzeba tylko opuścić drut z nieruchomo zawieszonego satelity prosto na równik. Jednak astrodynamika to dziedzina pełna paradoksów. Próbujesz zwolnić, a przyspieszasz. Najkrótsza droga wymaga największego zużycia paliwa. Celujesz w jedną stronę, lecisz w drugą… A jeszcze wpływ pola grawitacyjnego. Sytuacja miała komplikować się z czasem. Nikt nie próbował dotąd sterować sondą kosmiczną za pomocą drutu o długości czterdziestu tysięcy kilometrów. Niemniej na razie wszystko szło idealnie, drut dotarł już do granic atmosfery. Za kilka minut kontroler na Sri Kandzie przejmie sterowanie, by sprowadzić sondę na Ziemię. Nic dziwnego, że Morgan wyglądał na spiętego. — Van — powiedziała Maxine cicho, korzystając z prywatnego połączenia. — Przestań obgryzać paznokcie. Wyglądasz jak dzieciak.
Morgan zdumiał się najpierw, potem odetchnął z ulgą.
— Dzięki za ostrzeżenie — mruknął. — Nie cierpię tracić w oczach opinii publicznej.
Spojrzał lekkim zezem na wyjęty z ust kikut kciuka i zastanowił się, ile jeszcze potrwa, zanim umilknie chichot związany z faktem, że setki razy ostrzegając innych, w końcu sam zdołał zaciąć się paskudnie podczas demonstracji możliwości nici. Diabelski wynalazek wymknął się spod kontroli twórcy! W zasadzie nie bolało, przyjemność jednak żadna. Później zajmie się tym jeszcze, ale teraz nie ma czasu, by marnować cały tydzień w module regeneracji organów. Ostatecznie chodziło tylko o dwa centymetry kciuka.
— Wysokość dwa pięć zero — dobiegł go spokojny, bezosobowy głos z baraku kontrolnego. — Szybkość sondy jeden jeden sześć zero metrów na sekundę. Napięcie drutu dziewięćdziesiąt procent nominalnego. Otwarcie spadochronu za dwie minuty.
Chwila odprężenia dobiegła końca. Zupełnie jak bokser, pomyślała, znów mimowolnie, Maxine Duval obserwując tajemniczego, ale i groźnego przeciwnika.
— Jak z wiatrem? — warknął inżynier.
— Nie do wiary — odezwał się inny głos, tym razem daleki od beznamiętności. — Kontrola Monsunów nadała przed chwilą ostrzeżenie burzowe.
— Nie czas na żarty.
— Ja nie żartuję. Właśnie to sprawdzam.
— Ale obiecywali, że nie będzie niczego powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę!
— Właśnie podnieśli granicę do sześćdziesięciu… poprawka, osiemdziesięciu. Coś im nie wyszło…
— Ja bym powiedziała raczej… — mruknęła do siebie Duval. — Wdrap się na sufit, schowaj w ścianie, tylko nie wchodź im teraz w drogę. I nie przegap niczego — poinstruowała swoje oczy i uszy, i zostawiając kamerzystę, by sam uporał się z tymi nieco jednak sprzecznymi poleceniami, przełączyła się na kanał informacyjny. W ciągu trzydziestu sekund ustaliła, która stacja meteorologiczna jest odpowiedzialna za pogodę nad Taproba — ne. To, że stacja nie przyjmowała połączeń z ogólnej sieci, było odkryciem niemiłym, ale całkiem zrozumiałym.
Nakazała personelowi, by uporał się jakoś z tą przeszkodą i wróciła do obrazu góry. Ze zdumieniem stwierdziła, że w ciągu paru minut jej nieobecności sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót.
Niebo pociemniało, a mikrofony wyłapywały słaby jeszcze ryk nadciągającej wichury. Maxine Duval wiedziała, że na morzu takie nagłe zmiany pogody są rzeczą zwyczajną i sama nie raz korzystała z niespodziewanych podmuchów wiatru podczas wyścigów regatowych. Ale tym razem burza była niepożądana. Maxine współczuła Morganowi, którego marzenia i nadzieje mogły rozwiać się za sprawą jednego nie zaplanowanego podmuchu powietrza.
Читать дальше