Po kilku minutach krążenia przysiadł wreszcie przy biurku i zaczął spisywać w punktach kolejne kroki, zaczynając od najmniej istotnych i najłatwiejszych. Jednak nie wytrwał długo w skupieniu nad tak prostą, rutynową czynnością. Coś go niepokoiło, dobijało się nachalnie z głębin podświadomości, ale ilekroć spróbował uchwycić ową myśl, ta umykała niczym zapomniane chwilowo wyrażenie.
Z westchnieniem frustracji Morgan wstał od biurka i wyszedł na werandę biegnącą wzdłuż zachodniej ściany hotelu. Było bardzo chłodno, ale bezwietrznie i mróz nie kąsał zbyt dotkliwie, raczej mile odświeżał. Na niebie migotały roje gwiazd, żółty półksiężyc spływał coraz niżej ku swemu odbiciu w hebanowej wodzie czarnego i nieruchomego fiordu.
Trzydzieści lat temu stał w tym samym miejscu z dziewczyną, której wygląd już niemal zupełnie zatarł mu się w pamięci. Oboje świętowali właśnie zdanie egzaminu dyplomowego i w zasadzie nic więcej ich nie łączyło, żaden poważny romans, byli młodzi, cieszyli się nawzajem swoim towarzystwem i to im wystarczało. Jednak to drobne wspomnienie przywołało inny jeszcze obraz: fiord Trollshavn, najważniejszy moment jego życia. Czy dwudziestodwuletni student mógł przewidzieć, że wróci jeszcze po trzech dekadach do tego miło kojarzącego się miejsca?
Morgana ogarnęła lekka nostalgia, nieco rozczulił się nad sobą, przede wszystkim jednak rozbawił go ten przypływ osobliwych emocji. Nigdy, ani przez chwilę nie żałował, że rozstał się z Ingrid. Rozeszli się w przyjaźni i w głowach im nawet nie postało, by spróbować zawrzeć standardowy, jednoroczny kontrakt. Ona unieszczęśliwiła potem umiarkowanie trzech różnych mężczyzn, aż w końcu znalazła pracę w Komisji Księżycowej i Morgan stracił dziewczynę z oczu. Może była w tej chwili gdzieś na tym lśniącym sierpie, niemal równie złocistym jak jej włosy.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o czas miniony. Morgan pomyślał o przyszłości. Gdzie Mars? Ze wstydem musiał przyznać, że nie wie nawet, czy czerwona planeta jest tej nocy widoczna na niebie. Przebiegając spojrzeniem po pasie ekliptyki, od Księżyca przez jasne światełko Wenusi jeszcze dalej, nie dostrzegł niczego mogącego przypominać Marsa. To ciekawe, on, który jeszcze nigdy nie oddalił się poza orbitę Księżyca, poleci już niedługo i na własne oczy ujrzy te cudowne karmazynowe wydmy, nad którymi od czasu do czasu przebiegają bystro dwa księżyce.
W tejże chwili marzenie prysło. Przez chwilę Morgan stał jak sparaliżowany, potem wycofał się do hotelu. Zapomniał zupełnie o urokach nocy.
W jego pokoju nie było komputera z pełnym wyposażeniem i Morgan musiał zadzwonić do recepcji by mu takowy udostępniono. Niestety, korzystała akurat z niego pewna starsza pani, mająca chyba kłopoty z poruszaniem się po sieci. Morganowi przyszło czekać tak długo, że w końcu bliski był załomotania w drzwi kabiny. Ostatecznie staruszka wyszła, wymamrotała coś tytułem przeprosin, i Morgan zasiadł przed skarbnicą całej wiedzy i sztuki gatunku ludzkiego. W czasach studiów zdarzyło się Morganowi wygrać kilka prostych konkursów polegających na „odkopywaniu” na czas różnych osobliwych informacji lub sporządzaniu wymyślnych list danych (jednym z najciekawszych pytań, na które zdołał znaleźć odpowiedź, było: „Jaki opad deszczu zanotowano w stolicy najmniejszego państwa świata w dniu, kiedy padł drugi z kolei rekord ilości obiegnięć wszystkich baz podczas rozgrywek uczelnianej ligi baseballa?”). Z latami coraz łatwiej operował systemem, a tym razem chciał mu zadać stosunkowo proste pytanie. Odpowiedź pojawiła się po trzydziestu sekundach i była nawet bardziej szczegółowa niż to konieczne.
Morgan przez minutę wpatrywał się w ekran, a potem ze zdumieniem potrząsnął głową.
— Jak oni mogli to przeoczyć! — mruknął. — I nic nie da się zrobić…
Uzyskawszy wydruk, Morgan zaniósł cieniutki arkusz papieru do pokoju i przestudiował dokładnie. Sprawa była tak oczywista, że przez chwilę sam zastanowił się, czy czegoś nie pomylił i czy nie zrobi z siebie głupca, gdy wypowie rzecz głośno. Ale nie ma żadnej furtki…
Spojrzał na zegarek: było już po północy. Ale z taką informacją nie należało czekać.
Ku uldze Morgana bankier nie wyłączył aparatu i odebrał błyskawicznie. Robił wrażenie zdumionego.
— Mam nadzieję, że pana nie obudziłem — powiedział Morgan, niezbyt zresztą szczerze.
— Nie, właśnie mamy lądować w Gagarinie. W czym rzecz?
— Rzecz w obiekcie o masie około dziesięciu teraton poruszającym się z szybkością dwóch kilometrów na sekundę. Mam na myśli wewnętrzny księżyc, Fobosa. Niczym kosmiczny buldożer będzie co jedenaście godzin przebiegał w pobliżu wyciągu. Nie sprawdziłem jeszcze wszystkich możliwych orbit, ale nie da się uniknąć zderzenia. Raz na kilka dni.
Po drugiej stronie zapadła długa chwila ciszy.
— Powinienem to przewidzieć — powiedział w końcu bankier. — To tak oczywiste. Trzeba coś wymyślić. Może będziemy musieli przesunąć Fobosa.
— To niemożliwe. Zbyt wielka masa. — Zadzwonię na Marsa. W tej chwili opóźnienie wynosi dwanaście minut. Gdzieś za godzinę powinienem dostać odpowiedź.
Mam nadzieję, pomyślał Morgan. I lepiej, żeby to była pomyślna odpowiedź. O ile, oczywiście, naprawdę zależy mu na tej pracy.
Dendrobium macarthiae zakwitały zwykle wraz z nadejściem południowo-zachodnich wiatrów monsunowych, w tym roku jednak ożyły wcześniej. Podziwiając w swym pawilonie orchidei delikatne fioletoworóżowe płatki, Rajasinghe wspominał poprzedni monsun, kiedy to straszne oberwanie chmury uwięziło go w pawilonie na całe pół godziny. Przyszedł tu wtedy podziwiać pierwsze rozkwitłe kwiaty.
Spojrzał z lękiem na niebo, ale nic nie zapowiadało deszczu. Dzień był przepiękny i tylko wysokie pasma chmur lekko łagodziły blask słońca. Ale to było dziwne…
Rajasinghe nigdy jeszcze nie widział niczego podobnego. Niemal dokładnie nad jego głową smugi chmur zostały podziurawione jakby małymi, idealnie okrągłymi zawirowaniami cyklonów. Każdy z kręgów mógł mieć co najwyżej parę kilometrów średnicy. Rajasinghemu przypominało to wybijanie otworów w desce. Porzuciwszy orchidee wyszedł spod dachu, by lepiej przyjrzeć się zjawisku. Teraz dostrzegał już drobne trąby powietrzne sunące przez niebo i burzące smukłe szeregi chmur.
Można by pomyśleć, że oto Bóg opuścił swój palec z nieba i miesza biały puch. Nawet Rajasinghe, który świetnie wiedział na czym polega kontrola pogody, nie podejrzewał, aby możliwe było tak precyzyjne operowanie wiatrami. Wszelako odczuwał pewną skromną dumę, że czterdzieści lat temu przyczynił się do ustanowienia tej kontroli. Nakłonienie pozostałych jeszcze supermocarstw, by poświęciły na ten cel swe forty orbitalne nie było łatwe, ale ostatecznie Globalne Centrum Pogodowe dostało je wszystkie, przekuwając w ten sposób najpotężniejsze ze stworzonych kiedykolwiek mieczy na lemiesze. Obecnie te same działa laserowe, które niegdyś miały nieść zagładę rodzajowi ludzkiemu, niczym skalpele cięły płaty atmosfery lub też podgrzewały ten czy tamten region Ziemi. Operowały energią ledwie porównywalną z tym, czym dysponuje słaba burza, ale to drobny kamyk wyzwala przecież lawinę, jeden neutron wystarczy, by wywołać reakcję łańcuchową.
Wszelako Rajasinghe nie znał żadnych detali technicznych. Pamiętał jeszcze, że sieć posługuje się licznymi satelitami kontrolnymi i superkomputerem, modelującym nieustannie obraz całej ziemskiej atmosfery. Niczym dzikus po raz pierwszy widzący samolot, Rajasinghe gapił się w niebo, gdzie cyklony z wolna dryfowały ku zachodowi. W końcu zniknęły za wierzchołkami palm okalających Ogrody Rozkoszy.
Читать дальше