— Zawsze pospiesznie wysnuwasz wnioski, Paul. Założymy się?
Doprowadzony do rozpaczy bezowocnymi próbami zrozumienia wszechświata, mędrzec Devadasa ogłosił wzburzonym tonem:
WSZYSTKIE ZDANIA ZAWIERAJĄCE SŁOWO BÓG SĄ FAŁSZYWE.
Natychmiast jego najmniej ukochany uczeń, Somarisi, odparł:
— Zdanie, które właśnie wygłaszasz, zawiera słowo Bóg. Nie dostrzegam jednak, szlachetny mistrzu, w jaki sposób tak proste zdanie może zawierać fałsz.
Devadasa rozważył sprawę i minęła niejedna poya, aż z wyraźną satysfakcją stwierdził:
TYLKO ZDANIA NIE ZAWIERAJĄCE SŁOWA BÓG MOGĄ BYĆ PRAWDZIWE.
Ledwo minęła chwila dość długa, by głodna mangusta połknęła ziarno prosa, Somarisi znów się odezwał:
— Jeśli zawarte w tym zdaniu twierdzenie ma się odnosić i do owego zdania, o czcigodny, to nie może być ono prawdziwe, zawiera bowiem słowo Bóg. Ale jeśli nie jest prawdziwe… W tym miejscu urwał, gdyż Devadasa rozbił na jego głowie swą miseczkę żebraczą, przez co należy uważać go za prawdziwego wynalazcę filozofii zeń.
(Nie odnaleziony do tej pory fragment Caluvamsy)
Późnym popołudniem, kiedy palące promienie słońca przestały zalewać blaskiem długie schody, czcigodny Parakarma ruszył w drogę. O zachodzie powinien dotrzeć do najwyżej położonego ze schronisk dla pielgrzymów, następnego dnia schodząc na sam dół, z powrotem do świata ludzi.
Maha Thero pożegnał go nie dając żadnych rad, nie próbował też odwodzić kolegi, a jeśli żałował, że ten odchodzi, to w żaden sposób tego po sobie nie pokazał. Powiedział jedynie: „Wszystko jest tak nietrwałe”, złączył dłonie i udzielił błogosławieństwa.
Czcigodny Parakarma czyli doktor Choam Goldberg (niegdyś i być może znowu) niezbyt potrafił wyjaśnić, jakie właściwie motywy nim kierowały. Łatwo było powiedzieć „bo tak trzeba”, trudniej ustalić, czemu trzeba i czemu właśnie tak.
Świątynia Sri Kandy dała mu spokój, spokój myśli. Ale to nie było dosyć. W głębi duszy był jednak naukowcem i trudno mu przychodziło zaakceptować właściwy regule zakonu fatalistyczny stosunek do boskich wyroków. Ostatecznie uznał, że taki bezwład gorszy jest od otwartego wyparcia się wiary.
O ile istnieje coś takiego, jak „gen rabiniczny”, to doktor Goldberg go posiadał. Jak wielu przed nim, Goldberg-Parakarma poszukiwał Boga w matematyce i nie zraziła go nawet bomba rzucona na początku dwudziestego stulecia przez Kurta Gódela, odkrywcę istnienia twierdzenia o niezupełności systemów formalnych. Nie rozumiał, jak ktokolwiek może kontemplować wzór Eulera tyczący dynamicznej asymetrii, piękny skądinąd w swej prostocie:
e Пi+ 1 = 0
bez refleksji i zadumy nad kwestią, czy wszechświat nie jest tworem jakiejś wyższej inteligencji. Zyskawszy sławę i nazwisko dzięki ogłoszeniu nowej teorii kosmogonicznej, która aż dziesięć lat czekała na obalenie, Goldberg został powszechnie uznany za nowego Einsteina czy N’goyę. W epoce super wąskiej specjalizacji zdołał również przyczynić się do rozwoju aero — i hydrodynamiki uznawanych z dawna za dziedziny zamknięte, które nie kryją już żadnych tajemnic.
Potem, u szczytu kariery i możliwości twórczych, doznał nawrócenia religijnego. Trochę podobnie jak Pascal, chociaż nie towarzyszyły temu aż tak silne stany chorobowe. Następne dziesięć lat spędził pod ochroną anonimowej żółtej szaty, w całości poświęcając myśli kwestiom doktryny i filozofii. Nie żałował tego czasu, nie miał nawet pewności, czy naprawdę odchodzi z zakonu. Może któregoś dnia znów pojawi się na tych schodach. Jednak na razie otrzymane w darze od Boga zdolności domagały się swoich praw, domagały się wykorzystania. Czekała go wielka praca, a w Sri Kandzie nie było narzędzi koniecznych do jej wykonania. Prawdą mówiąc, nie było ich nigdzie na Ziemi.
Postać Vannevara Morgana budziła w nim teraz niejaką niechęć. Mimowolnie inżynier rzucił tę pierwszą iskrę, cóż, na swój sposób on też był narzędziem Boga. Jednak świątynię należy chronić, i to za wszelką cenę. Była to osobista opinia Parakarmy, zupełnie niezależna od wszelkich wyroków losu i nauki godzenia się z nimi, wpajanej w zakonie.
Tak zatem, niby nowy Mojżesz niosący ze szczytu góry prawa mające zmienić życie człowieka, czcigodny Parakarma wracał do świata, który niegdyś porzucił. Szedł ślepy na piękno nieba i ziemi. To były cuda trywialne, nazbyt codzienne wobec jego wizji. Wizji całych armii równań matematycznych. O niczym innym nie myślał.
— Pański kłopot, doktorze Morgan — powiedział mężczyzna siedzący w wózku inwalidzkim — polega na tym, że wybrał pan niewłaściwą planetę.
— Obawiam się, że mniej więcej to samo można powiedzieć o panu — zaznaczył Morgan, spoglądając na cały system podtrzymywania życia towarzyszący gościowi.
Wiceprezydent (inwestycje) przedsiębiorstwa znanego jako Narodny Mars zachichotał ze zrozumieniem.
— Przyleciałem tylko na kilka tygodni, potem wracam na Księżyc, tam mają normalniejszą grawitację. Owszem, jakbym się uparł, to mógłbym nawet chodzić, ale niechętnie.
— Czy mogę zatem spytać, po co w ogóle zjawił się pan na Ziemi?
— Robię to jak najrzadziej, ale czasem trzeba. Wbrew powszechnemu przekonaniu, nie wszystko da się załatwić przez telefon. Pewien jestem, że pan o tym wie.
Morgan przytaknął, to była prawda. Przypomniał sobie, ile razy zapach dżungli, chłód kropel morskiej wody czy chropawość skały wywarły wpływ na kształt jego projektów. Zapewne któregoś dnia możliwym będzie przetworzenie i tych wrażeń na elektroniczne ciągi bitów, ale na razie wyniki prób pozostawiały wiele do życzenia, były też upiornie kosztowne. Morgan wolał unikać podobnych substytutów, dla niego istniała tylko jedna rzeczywistość. — Jeśli przyjechał pan tu specjalnie po to, by się ze mną spotkać, czuję się zaszczycony. Jednak jeśli chce mi pan zaproponować pracę na Marsie, to marnuje pan czas. Podoba mi się perspektywa zostania emerytem. Wreszcie będę mógł spotkać się z krewnymi i przyj aciółmi, których nie widziałem od lat. Nie kusi mnie nowa kariera.
— Trochę mnie to dziwi, ostatecznie ma pan dopiero pięćdziesiąt dwa lata. A co właściwie będzie pan robił?
— Zażywał spokoju. Mogę wybrać sobie jakiś projekt, by zajmować się nim przez resztę życia. Zawsze fascynowała mnie antyczna inżynieria, dokonania Rzymian, Greków, Inków, a nigdy nie miałem dość czasu, by dokładnie rzecz przestudiować. Proszono mnie też, bym przygotował dla Uniwersytetu Globalnego serię wykładów dotyczących zasad projektowania. Mam napisać książkę o konstrukcjach złożonych. Chcę rozwinąć pomysły tyczące zastosowania aktywnych elementów w korygowaniu ruchów wielkich mas, czyli zapobieganiu trzęsieniom ziemi, wichurom i tak dalej. Poza tym wciąż jestem konsultantem Centrum Tektonicznego. Przygotowuję też raport dla działu zarządzania TCC.
— Na czyją prośbę? Rozumiem, że nie na prośbę senatora Collinsa?
— Nie — powiedział Morgan, uśmiechając się kwaśno. — Pomyślałem, że coś takiego może się przydać. Trochę też sobie ulżę w ten sposób.
— To na pewno. Ale nic z tego, co pan wymienił, nie jest działalnością prawdziwie twórczą. W końcu sprzykrzy się to panu, tak jak ten piękny, ale monotonny norweski krajobraz. Ile można patrzeć na drzewa i jeziora… Tak samo znuży pana pisanie i wygłaszanie wykładów. Jest pan człowiekiem, który nigdy nie czuje się do końca szczęśliwy, doktorze Morgan, jeśii nie może kształtować swego otoczenia.
Читать дальше