Jeszcze trzydzieści procent, pomyślała Duval, i nawet ten superdrut nie wytrzyma. Tak jak każdy inny materiał poddany zbyt silnym napięciom.
— Odległość trzy zero. Coraz silniejsze turbulencje. Schodzi mocno w lewo. Nie można obliczyć poprawki, zbyt chaotyczne zakłócenia.
— Mam! — krzyknął Morgan. — Wyszła zza chmury!
— Odległość dwa pięć. Brak paliwa na dalsze korekty kursu. Chybimy około trzech kilometrów.
— Mniejsza z tym! — odkrzyknął Morgan. — Ląduj, gdzie się da! — Jak tylko się da. Odległość dwa zero. Siła wiatru rośnie. Brak stabilizacji. Ładunek zaczyna się obracać.
— Zwolnij hamulec! Odłącz drut!
— Już zrobione — odparł wciąż upiornie spokojny głos. Duval gotowa byłaby sądzić, że to maszyna wygłasza te wszystkie kwestie, ale wiedziała, że Morgan wypożyczył na tę okazję najlepszego kontrolera ruchu z jednej ze stacji kosmicznych. — Awaria przyłączenia. Ładunek obraca się, obecnie pięć obrotów na sekundę. Drut zapewne splątany. Napięcie jeden osiem zero procent. Jeden dziewięć zero. Dwa zero zero. Odległość jeden pięć. Napięcie dwa jeden zero. Dwa dwa zero. Dwa trzy zero.
Wiele już nie wytrzyma, pomyślała Duval. Tylko dwanaście kilometrów do celu, a ten cholerny drut oplatał wirującą sondę.
— Napięcie zero, powtarzam, zero.
Drut się zerwał i pewnie cofał się teraz powoli ku gwiazdom. Bez wątpienia fachowcy na stacji Ashoka zwiną go jak trzeba, ale Duval liznęła dość teorii by wiedzieć, że będzie to długa i skomplikowana operacja. A mały ładunek spadnie gdzieś na pola czy dżungle Taprobane. Niemniej, jak powiedział Morgan, eksperyment skończył się sukcesem — na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Następnym razem, gdy nie będzie wiatru…
— Jest! — krzyknął ktoś.
Pomiędzy dwoma galeonami chmur zapłonęła nagle jasna gwiazda. Wyglądała jak spadający meteor. O ironio, teraz właśnie zapaliła się flara mająca wskazywać kontroli naziemnej położenie obiektu w ostatniej fazie opuszczania. Cóż, też się przyda. Pomoże zlokalizować szczątki.
Kamerzysta przesuwał obiektyw w ślad za gwiazdą, aż ta minęła górę i zniknęła na wschodzie. Duval oceniła zejście z kursu na mniej niż pięć kilometrów.
— Wracaj do doktora Morgana — poleciła Maxine. — Chcę z nim zamienić słowo.
Zamierzała wyrazić nieco zachwytu, dość głośno, by usłyszał to Marsjanin na wózku, oraz nadzieję, że następnym razem wszystko pójdzie dobrze. Wciąż układała jeszcze w myślach to krótkie wystąpienie, gdy nagle zupełnie co innego zaprzątnęło jej uwagę. Zapis obrazu następnych trzydziestu sekund odtwarzała w późniejszych dniach tyle razy, aż znała go na pamięć. Nawet wtedy jednak nie miała pewności, czy zrozumiała właściwie sens oglądanych zdarzeń.
Vannevar Morgan przywykł do opóźnień a nawet do niepowodzeń, ale miał nadzieję, że to dzisiejsze okaże się jedynie pomniejszą przeszkodą. Spoglądając na znikający za masywem góry ognisty kształt o wiele bardziej niepokoił się, czy Narodny Mars nie uzna przypadkiem, że właśnie wyrzucił w błoto parę milionów dolarów. Uważny obserwator w wózku na kółkach był raczej niekomunikatywny, zupełnie jakby ziemskie ciążenie paraliżowało mu również mięśnie języka. Jednak tym razem to Marsjanin przemówił pierwszy, nie czekając na kwestię inżyniera.
— Jedno pytanie, panie Morgan. Wiem, że tej wichury miało nie być, a jednak się zdarzyła. A co się stanie, jeśli taki wiatr nadejdzie już po zbudowaniu wieży?
Morgan pospiesznie rozważył sprawę. Na takie pytanie trudno było odpowiedzieć na poczekaniu, zresztą Morgan wciąż jeszcze nie mógł ochłonąć z zaskoczenia.
— W najgorszym razie moglibyśmy wstrzymać na krótko ruch, możliwe byłyby chwilowe odkształcenia struktury… Żaden z wiatrów, jakie zdarzają się na tej wysokości, nie jest w stanie zagrozić samej wieży. Nawet ten cienki drut wytrzymałby, gdybyśmy tylko zdołali go zakotwiczyć.
Miał nadzieję, że to poprawny wniosek. Za kilka minut Warren Kingsley orzeknie, czy rzeczywiście.
— Dziękuję, to właśnie chciałem usłyszeć — odparł z zadowoleniem Marsjanin, a Morganowi wyraźnie ulżyło, niemniej postanowił dokończyć wykładu. — Na górze Pavonis taki problem, rzecz jasna, w ogóle nie powstanie. Powietrze jest tam sto razy mniej…
Takiego dźwięku jeszcze w życiu nie słyszał, ale pewien był, że nigdy go też nie zapomni. Szum wiatru był niczym wobec tego przyzywającego gromu, który z miejsca skojarzył się Morganowi z innym zakątkiem, odległym o połowę świata. Znów stał pod kopułą świątyni Hagja Sofia i spoglądał z podziwem na dzieło człowieka, który zmarł szesnaście stuleci temu. A w uszach dźwięczało mu granie potężnego dzwonu, który wzywał wiernych do modlitwy.
Wspomnienie Istambułu rozwiało się. Znów był na górze, zmieszany i niepomiernie zdumiony.
Jak to powiedział ten mnich? Że nie chciany podarunek Kalidasy ożywał tylko podczas klęsk i katastrof? Ale przecież nic się nie stało, przebieg zdarzeń powinien tylko ucieszyć mnichów. Przez chwilę Morgan pomyślał, że może sonda wyrżnęła w klasztor, ale przecież był to obiekt zbyt mały, by poczynić poważne zniszczenia, poza tym spadł w odległości kilku kilometrów. Nawet nie tyle spadł, ile wylądował.
Dzwon świątynny wciąż toczył pojedynek z wichurą. Pomarańczowe szaty zniknęły bez śladu. Morgan nie mógł dojrzeć ani jednego mnicha.
Coś musnęło mu delikatnie policzek. Inżynier odruchowo odtrącił to coś. Dobiegający z góry huk nie pozwalał nawet zebrać myśli. Kolejne uderzenia odbijały się echem pod czaszką. Może najlepiej będzie pójść po prostu do świątyni i spytać uprzejmie czcigodnego Thero, co jest grane?
Kolejne jedwabiste dotknięcie… Tym razem Morgan dojrzał kątem oka przebłysk żółci. Wykazując się świetnym refleksem machnął ręką i złapał owo coś.
Zmięty owad przylgnął ciasno do wnętrza dłoni, drżąc w ostatnich sekundach swojego efemerycznego bytowania. Znany Morganowi wszechświat w jednej chwili zawirowali rozsypał się w proch. Oto niespodziewana klęska zamieniła się w jeszcze bardziej nieoczekiwane zwycięstwo. Ale poczucie triumfu nie przyszło, czuł tylko zmieszanie i bezgraniczne zdumienie.
Przypomniał sobie legendę o złocistych motylach. Niesione burzą setki, tysiące owadów trafiły aż na wierzchołek góry. Legiony Kalidasy dotarły w końcu do celu i dopełniły zemsty.
— Co się stało? — spytał szejk Abdullah. Sam chciałbym wiedzieć, pomyślał Morgan, głośno jednak powiedział:
— Mamy górę, panie prezydencie. To niewiarygodne, jak legenda sprzed dwóch tysięcy lat… — Pokręcił głową, wciąż zdumiony.
— Jeśli dość wielu ludzi uwierzy w legendę, to staje się ona prawdą.
— Zapewne. Ale tu stało się coś więcej. Taki zbieg okoliczności wciąż wydaje mi się nieprawdopodobny.
— Lepiej nie nadużywać tego słowa. Coś panu opowiem. Mój drogi przyjaciel, wielki naukowiec, który już nie żyje, zwykł drażnić się ze mną mówiąc, że ponieważ polityka to sztuka dokonywania rzeczy możliwych, przyciąga jedynie pośledniejsze umysłowości. Bowiem te najlepsze, jak mawiał, interesują się tylko rzeczami niemożliwymi. A wiesz, co mu odpowiadałem?
— Nie — odparł Morgan uprzejmie, chociaż czegoś się domyślał.
— Że to wielkie szczęście, że jest nas aż tylu, bowiem ktoś musi troszczyć się o codzienność tego świata… Tak czy inaczej, niemożliwe jednak miało miejsce, stało się i należy przyjąć ten fakt do wiadomości. Z wdzięcznością.
Читать дальше