Roger był pępkiem wszystkiego. W masywie budynku Instytutu skupiały się wokół niego wszelkie pomocnicze i towarzyszące siły, których wypadkowa miała uczynić zeń to, czym miał być. W sałi operacyjnej za sąsiednimi drzwiami Freeling, Weidner i Bradley wmajstrowywali w niego nowe części. Niżej w normalnej komorze marsjańskiej, w której zmarł Willy Hartnett, poddawano działanie tych części próbie niezawodności w marsjańskich warunkach. Niekiedy okres bezawaryjnej pracy był zatrważająco krótki; wówczas modyfikowano ich konstrukcję, o ile to było możliwe, lub dodawano rezerwowe zabezpieczenie — bądź wykorzystywano je niekiedy tak czy owak, modląc się i trzymając kciuki.
Wszechświat rozszerzał się od Rogera na podobieństwo łusek cebuli. Trochę dalej w budynku tykał i mruczał gigantyczny 3070, rozrastający się o nowe sekwencje programów odpowiadające urządzeniom mediacyjnym, z godziny na godzinę wmontowywanym w Rogera. Na zewnątrz budynku była społeczność Tonki, której egzystencja zależała od powodzenia programu, głównego jej pracodawcy i podstawowej racji bytu. Ze wszystkich stron Tonki była cała reszta Oklahomy i rozpościerające się na wszystkie strony pozostałe pięćdziesiąt cztery stany, a wokół nich znękany i gniewny świat, zajęty przerzucaniem z jednej ze swych stolic do innej butnych not na szczeblu dyplomatycznym i pazurami walczący o byt za pośrednictwem każdego z miliardów swych jednostkowych bytów.
Ludzie związani z programem stopniowo odgrodzili się od całego prawie świata. Nie oglądali dzienników telewizyjnych, jak tylko mogli ich uniknąć, najchętniej nie czytali niczego prócz sportowych kolumn w gazetach. Pracując na pełnych obrotach nie mieli oni za wiele czasu, lecz nie w tym tkwiła przyczyna. Przyczyna tkwiła w tym, że po prostu nie chcieli wiedzieć. Świat wariował, zaś obcość wnętrza ogromnego białego sześcianu budynku Instytutu wydawała im się racjonalna i rzeczywista, podczas gdy rozruchy w Nowym Jorku, taktyczne rakiety fruwające wokół Zatoki Arabskiej oraz powszechne przymieranie głodem w ongiś tak zwanych „krajach rozwijających się” wyglądało na halucynacje bez znaczenia.
Bo to były halucynacje. I przynajmniej bez znaczenia dla przyszłości naszego gatunku.
Tak więc Roger dalej zmieniał się i pozostawał przy życiu. Kayman spędzał przy nim coraz to więcej czasu, każdą minutę wolną od doglądania marsjańskiej komory normalnej. Z czułością patrzył, jak Katarzyna Doughty szwenda się po całym pokoju siejąc popiół z papierosa na wszystko prócz Rogera. Nadal jednak coś go gryzło. Musiał pogodzić się z tym, że Roger potrzebuje obwodów mediacyjnych do interpretacji nadmiaru bodźców, ale nie znajdował odpowiedzi na doniosłe pytanie: jeśli Roger nie wie, co widzi, to jak może zobaczyć Prawdę?
Osiem
Widziane zwodniczymi oczyma
Pogoda psuła się gwałtownie i na dobre. Widziałyśmy nadciąganie tej zmiany, gdy klin arktycznego powietrza parł od Alberty w dół docierając do teksaskiego przyczółka. Ostrzeżenia przed wichurą uziemiły poduszkowce. Ci z personelu programu, którzy nie mieli pojazdów kołowych, musieli dojeżdżać środkami komunikacji miejskiej i parkingi były niemal puste, wyjąwszy wielkie, niezgrabne kłębowiska róż wiatru, tańczących w podmuchach.
Nie wszyscy wzięli sobie do serca ostrzeżenia, a pierwsza tego roku fala prawdziwego chłodu przyniosła chmarę tej małej szarańczy powodującej katar i grypę. Brada grypa położyła do łóżka. Weidner trzymał się jakoś, ale miał zakaz zbliżania się do Rogera z obawy, że zarazi go trywialną, drobną dolegliwością, wobec której Roger był bezbronny. Większość roboty przy tworzeniu Rogera spadła na Jonatana Freelinga, którego zdrowia strzeżono wówczas prawie tak samo zazdrośnie jak zdrowia Rogera. Katarzyna Doughty, niezniszczalna jak opoka starsza dama, wpadała do pokoju Rogera co godzina, zasypując pielęgniarki popiołem i radami.
— Traktujcie go jak ludzką istotę — przykazywała. — I nałóżcie coś na siebie przed pójściem do domu. Możecie wystawiać na pokaz swoje śliczne dupcie kiedy indziej, ale teraz najważniejsze, żebyście nie złapały kataru, dopóki nie możemy się bez was obejść.
Pielęgniarki nie buntowały się. Przykładały się ze wszystkich sił, nawet Klara Bly, odwołana z miodowego miesiąca na zastępstwo chorujących pielęgniarek. Troszczyły się nie mniej od Katarzyny Doughty, jakkolwiek patrząc na groteskowe stworzenie, które nadal zwało się Rogerem Torrawayem, trudno było pamiętać, że to faktycznie jest istota ludzka, tak samo zdolna do wzruszeń i rozpaczy jak one.
Od czasu do czasu Roger wyraźniej odzyskiwał przytomność. Z górą dwadzieścia godzin na dobę spędzał w stanie śpiączki lub w półsennym oszołomieniu środkami znieczulającymi, ale czasami rozpoznawał ludzi przebywających z nim w pokoju i czasami nawet odzywał się do nich logicznie. Po czym wyłączałyśmy go na nowo.
— Chciałabym wiedzieć, co on czuje — powiedziała Klara Bly do swej zmienniczki.
Druga dziewczyna popatrzyła w dół na maskę stanowiącą wszystko, co pozostało z jego twarzy, z ogromnymi szeroko rozstawionymi oczami, jakie mu sprokurowano.
— Może lepiej dla ciebie, że nie wiesz — rzekła. — fdź do domu, Klaro.
Roger to słyszał; zapis oscyloskopu pokazywał, że słucha. Analizując dane telemetryczne mogłyśmy sobie wyrobić niejakie pojęcie o tym, co dzieje się w jego umyśle. Często cierpiał ból, bez wątpienia. Ale ból ten nie był ostrzeżeniem przed czymś, co wymagało uwagi, bodźcem do działania. Był po prostu rzeczywistością jego życia. Nauczył się oczekiwania na ten ból i przeczekiwania go, gdy nastawał. Prócz bólu uświadamiał sobie niewiele więcej z tego, co wiązało się z jego ciałem. Jego interoreceptory jeszcze nie pogodziły się z realnością nowej cielesnej powłoki. Nie wiedział, kiedy mu zastąpiono i uzupełniono oczy, płuca, serce, uszy, nos i skórę. Nie wiedział, jak rozpoznawać oznaki i wyciągać z nich wnioski. Smak krwi i wymiotów w gardle: skąd miał wiedzieć, że to oznacza wyjęcie mu płuc? Ciemność, utajony w czaszce ból, jakże niepodobny do żadnego znanego bólu głowy: jak mógł poznać, co to oznacza, po czym mógł odróżnić usunięcie mu całego układu wzrokowego od przekręcenia wyłącznika światła? W jakimś momencie niejasno sobie uświadomił, że kiedyś przestał wyczuwać węchem znajomy szpitalny zapach perfumowanego dezodorantu i środka dezynfekcyjnego. Kiedy? Nie wiedział. Wiedział tylko tyle, że nie ma już w jego otoczeniu żadnych zapachów.
Słyszał. Z czułą selektywnością i na takim poziomie percepcji, jakiego nigdy przedtem nie doświadczał, słyszał każde słowo wypowiadane w pokoju, choćby najcichszym szeptem, a także większość tego, co działo się w sąsiednich pokojach. Słyszał, co ludzie mówią, gdy był na tyle przytomny, żeby w ogóle słyszeć. Rozumiał słowa. Wyczuwał życzliwość Katarzyny Doughty oraz Jona Freelinga i rozumiał niepokój czy rozdrażnienie kryjące się w głosach zastępcy dyrektora i generała. A nade wszystko odczuwał ból. Jakże wiele istniało różnych rodzajów bólu! Odczuwał gojenie się blizn pooperacyjnych i wściekłe pulsowanie tkanek uszkodzonych niechcący w trakcie głównego zabiegu. Odczuwał niezliczone igiełki bólu, gdy Freeling lub pielęgniarki wkłuwały końcówki aparatury w tysiące bolesnych miejsc na powierzchni jego ciała, żeby uzyskać odczyty instrumentów. I odczuwał głębszy, wewnętrzny ból sprawiający czasami wrażenie bólu fizycznego, który przenikał go na myśl o Dorce. Będąc czasami przytomny pamiętał, żeby zapytać, czy przyszła do niego albo czy dzwoniła. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek uzyskał odpowiedź. A pewnego pięknego dnia poczuł nowy, palący bo] pod czaszką… i zdał sobie sprawę, że to jest światło. Odzyskał wzrok.
Читать дальше