Rozległ się dzwonek telefonu. Dorka podniosła słuchawkę, po czym zerknęła na Kaymana i siostrę Klotyldę. Niemalże błagalny dotąd wyraz jej twarzy zastygł w coś przypominającego porcelanowe figurki na stoliku przy jej biurku.
— Przepraszam — powiedziała rozwijając delikatne plastikowe płatki wokół mikrofonu i zmieniając go w szeptofon odwróciła się do nich plecami wraz z krzesłem. Chwilę rozmawiała nieuchwytnie dla ich uszu, następnie odłożyła słuchawkę i odwróciła się z powrotem.
Kayman powiedział:
— Dałaś mi trochę do myślenia, Dorka. Ale nadal…
Uśmiechnęła się porcelanowym uśmiechem.
— Ale nadal chcesz mi dyktować, jak mam żyć. Otóż, nic z tego. Oboje powiedzieliście, co macie do powiedzenia. Dziękuję wam za odwiedziny. I będę wam wdzięczna, jak zechcecie wyjść. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
Roger leżał z rozpostartymi rękami i nogami na fluidalnym łożu wewnątrz ogromnego, białego budynku Instytutu. Leżał tak już trzynaście dni, większość czasu nieprzytomny lub niezdolny odróżnić, czy jest przytomny, czy nie. Śnił. Mogłyśmy rozpoznać, że śni po gwałtownych ruchach najpierw gałek ocznych, później po drganiu zakończeń mięśni, kiedy oczy usunięto. Niektóre z jego snów były jawą, lecz on nie potrafił tego ocenić. Trzymałyśmy Rogera Torrawaya pod lupą sekunda po sekundzie. Chyba nie było takiego skurczu zginacza czy impulsu w synapsie, który nie uruchomiłby jakiegoś monitora, i skrupulatnie integrowałyśmy te dane i nadzorowałyśmy nieustannie jego życiowe funkcje.
To był dopiero początek. W pierwszych trzynastu dniach chirurgii Rogerowi zrobiono niewiele więcej niż to, co zrobiono Willy’emu Hartnettowi. Ale to nie wystarczało. Dopiero po tym wszystkim zespoły protetyków i chirurgów zaczęły dokonywać w nim rzeczy, jakich nigdy nie dokonano w istocie ludzkiej. Cały jego układ nerwowy został zrewidowany i wszystkie główne przewody połączono sprzężeniami wiodącymi do olbrzymiego komputera na niższym piętrze. Był to uniwersalny IBM 3070. Zajmował pół pokoju, a mimo to nie miał dostatecznej pojemności, jak na wszystkie stawiane przed nim zadania. To sprzężenie miało charakter tymczasowy. W odległym o trzy tysiące kilometrów północnym zakątku stanu Nowy Jork zakłady IBM montowały komputer specjalizowany, który miał się zmieścić w tornistrze. Skonstruowanie tego komputera stanowiło najtrudniejszą część całego programu: weryfikowałyśmy jego obwody nieprzerwanie, nawet w trakcie ich scalania na stołach montażowych. Jego ciężar nie mógł przekroczyć czterdziestu kilogramów wagi ziemskiej. Jego największy wymiar nie mógł wynosić więcej niż czterdzieści pięć centymetrów. A pracować musiał zasilany z akumulatorów prądu stałego, nieustannie doładowywanych za pomocą ogniw słonecznych. Ogniwa słoneczne sprawiały początkowo kłopot, ale poradziłyśmy sobie z nimi. Wymagały pola o minimalnej powierzchni około dziewięciu metrów kwadratowych. Powierzchnia ciała Rogera (już nawet po różnorakich modyfikacjach) była za mała — byłaby za mała choćby i w całości przyjmowała dość mizerne promieniowanie słoneczne na Marsie jednocześnie. Nasze rozwiązanie tego problemu polegało na skonstruowaniu pary wielkich, delikatnych jak babie lato skrzydeł elfa.
— Będzie wyglądał jak Oberon — powiedział z uciechą Brad na widok rysunków.
— Albo jak nietoperz — burknęła Katarzyna Doughty.
Faktycznie przypominały skrzydła nietoperza, zwłaszcza że były czarne jak gagat. Nie pofrunąłby na nich nawet w atmosferze o przyzwoitej gęstości, gdyby Mars takową miał. Składały się z cieniutkiej błony o nikłej wytrzymałości konstrukcyjnej. Ale one nie miały służyć fruwaniu ani pokonywać żadnych obciążeń. Miały jedynie rozpościerać się automatycznie i ustawiać do przyjęcia takiej ilości promieniowania, jakiej Słońce może dostarczyć. Po namyśle dokonano poprawek konstrukcyjnych, wprowadzając pewien stopień kontroli nad nimi przez Rogera, aby mógł korzystać ze skrzydeł, tak jak linoskoczek korzysta z tyczki, do łapania równowagi. Razem wziąwszy, stanowiły one ogromny postęp w porównaniu z „uszami”, jakie doczepiłyśmy Willy’emu Hartnettowi. Skrzydła słoneczne zostały zaprojektowane i wyprodukowane w osiem dni; z chwilą gdy łopatki Rogera przygotowano na ich przyjęcie — były gotowe do założenia.
Już wówczas skórę brało się niejako z metra. Tyle jej szło jeszcze na Willy’ego Hartnetta i jako podstawowe wyposażenie, i w charakterze zapasu na wypadek uszkodzeń czy zmian konstrukcyjnych w trakcie realizacji programu, że teraz nowe przeszczepy fastrygowano do ciała Rogera w takim tempie, w jakim chirurdzy obdzierali go z powłoki, w której przyszedł na świat.
Od czasu do czasu Roger podnosił się i rozglądał po swoim otoczeniu, jakby je rozpoznając i pojmując. Ale któż mógł to wiedzieć na pewno?
Jego goście — których miał nieprzerwany strumień — czasami go zagadywali, czasami traktowali jak obiekt laboratoryjnej obróbki i dyskusji, darząc go nie większymi względami niż pierwszą lepszą menzurkę. Niemal codziennie wpadał Vern Scanyon i przypatrywał się powstającemu dziełu z coraz większą odrazą.
— Wygląda jak z piekła rodem — burknął. — Podatnicy skakaliby do góry z radości!
— Uwaga, generale — warknęła Katarzyna Doughty, lokując swą potężną figurę pomiędzy dyrektorem a obiektem. — Skąd pan wie, że on pana nie słyszy?
Scanyon wzruszył ramionami i odszedł przekazać sprawozdanie do sekretariatu prezydenta. Don Kayman wszedł akurat na jego odejście.
— Dzięki ci, matko świata — rzekł z powagą. — Jestem ci wdzięczny za troskę o mojego przyjaciela Rogera.
— Taaa — powiedziała z irytacją. — To nie sentyment. Biedny skurwiel musi mieć trochę wiary w siebie; będzie mu potrzebna. Wiesz, z iloma już pracowałam paraplegikami i takimi po amputacji. A czy wiesz, ilu z nich były to beznadziejne przypadki kadłubków, nigdy nie mających chodzić ani poruszyć żadnym mięśniem, ani choćby pójść do ubikacji o własnych siłach? Siła woli, Don, działa cuda, ale do tego musisz wierzyć w siebie.
Kayman zmarszczył czoło; stan ducha Rogera nie schodził mu z myśli.
— Nie zgadzasz się ze mną? — ostro zapytała Katarzyna, mylnie tłumacząc sobie marsa na jego czole.
— Skądże znowu! To znaczy… nie bądź niemądra, Katarzyno, czy ja jestem człowiekiem, który by kwestionował wyższość ducha nad ciałem? Jestem ci tylko wdzięczny. Dobry z ciebie człowiek, Katarzyno.
— Gówno prawda — mruknęła zza papierosa. — Płacą mi za to. A poza tym — dodała — widzę, że nie byłeś jeszcze dzisiaj w swoim gabinecie. Czeka tam budująca nota do nas wszystkich od Jego Gwiazdkowej Mości Generała, przypominająca nam, że to, co robimy, jest ważne… i z drobną aluzją, że jeśli zawalimy datę startu, czekają nas obozy koncentracyjne.
— Jakbyśmy potrzebowali przypominania — westchnął ojciec Kayman ze spojrzeniem utkwionym w groteskowej, nieruchomej postaci Rogera. — Scanyon to dobry chłop, tylko ma skłonność do traktowania wszystkiego, co robi, jakby to był pępek świata. Ale tym razem może i ma rację…
Stwierdzenie było co najmniej fałszywe. Dla nas nie ulegało to żadnej wątpliwości: najważniejsze ogniwo w tych wszystkich skomplikowanych wzajemnych współzałeżnościach myśli i materii, które minione pokolenia naukowców zwały Gają, znajdowało się właśnie tutaj — unosiło się na fluidalnym podłożu i wyglądało jak gwiazdor japońskiego filmu grozy. Bez Rogera Torrawaya wyprawa marsjańska nie mogła wystartować w porę. Miliardy ludzi może i miało wątpliwości co do jego znaczenia. My nie.
Читать дальше