Kiedy po krótkim marszu doszli na miejsce, pomogli Doddowi i Hixonowi wyładować różne artykuły z nie zasypanego bagażnika kombi Dodda i załadować je do furgonetki. Znaleźli tam moc przydatnych rzeczy: puszki z jedzeniem i piwem imbirowym, koce, dwie skórzane kurtki, mały namiot, brykiety węgla drzewnego, naftę, prymus, a nawet siedmiokrotnie powiększającą lornetkę, którą natychmiast skierowali na Wędrowca. Szkła tylko wydłużały fioletowe i żółte plamy, mężczyźni jednak dostrzegli z przerażeniem, że rysy na spłaszczonym na biegunach, elipsoidalnym Księżycu, który teraz po raz drugi znikał za Wędrowcem, są olbrzymie.
Z samochodu Dodda wyjęli dwie maczety (Paul roześmiał się cicho na myśl o romantyzmie sytuacji), dwa stare karabiny wojskowe i amunicję, ponadto trzy dwudziestolitrowe kanistry i kawałek węża gumowego, którym przelali benzynę ze zbiorników zasypanych samochodów do zbiornika furgonetki i napełnili do pełna kanistry.
Wojtowicz Wziął karabin, zrobił „na ramię broń” i zawołał:
— O rany, jakbym znów był w wojsku! Naprzód… marsz! Lubię się czasem powygłupiać — przyznał się szczerze Paulowi.
Obciążona furgonetka utknęła wprawdzie dwa razy w piasku, ale szczęśliwie dojechała do domku plażowego, Hixon nawet wykręcił nią niczym ślizgaczem i elegancko podjechał pod dom tak, żeby tylną klapę można było opuścić bezpośrednio na taras.
Brecht przyjrzał się skarbom i skomentował: — Widzę, Dodd, że w razie czego mamy tu wszystko, brak jedynie alkoholu… i wody — dodał po chwili i czytając napis na puszce z piwem imbirowym, pokiwał niedowierzająco głową.
— Jest za to duży zapas barbituranów i benzedryny — odparł Dodd.
— To nie to samo — westchnął Brecht. — Nie smakują mi te świństwa. Gdybyś miał, na przykład, meskalinę, peyotl czy od biedy kilka skrętów z marihuaną…
Wanda spojrzała na niego ze zgorszeniem. McHeath roześmiał się nerwowo. Wojtowicz mrugnął ostrzegawczo do Brechta i rzekł z powagą:
— On tylko żartuje, Harry.
Brecht uśmiechnął się szeroko i zwrócił do chudej kobiety:
— Ido, nalej nam resztę gorącej kawy. Hixoliowie nic jeszcze nie pili ani nie jedli, a wszyscy pewno chętnie się napiją i zjedzą po kanapce. Dodd przywiózł mnóstwo kawy, można już więc nie oszczędzać. A poza tym termos przyda nam się na wodę. Jest w zbiorniku w domku plażowym — sprawdziłem, nadaje się do picia. Niektórzy z was pewnie myślą, że jestem wyłącznie amatorem C2H5OH, ale od czasu do czasu piję również H2O.
Propozycja wypicia kawy została przyjęta jednogłośnie. Wszyscy byli tak zmęczeni, że z przyjemnością przeszli z piaszczystej plaży na taras, gdzie usiedli lub położyli się. Pośrodku ustawili składane łóżko, na którym leżał Ray Hanks: jego obandażowana noga wyglądała — według słów Wojtowicza — jak rura kanalizacyjna. Ranny mężczyzna, który dostał w charakterze leku resztkę whisky Brechta, leżał teraz stosunkowo spokojnie trzymany lekko za biodro przez Drągala, ten bowiem twierdził, że jego dotyk posiada moc uzdrawiającą.
Ida najpierw podała kawę Hixonom, którzy siedzieli objęci. Ci spojrzeli na siebie ii z powagą stuknęli się kubkami. Wszystkim udzielił się uroczysty nastrój. W skupieniu zaczęli sączyć resztki zaparzonej kawy. Jak przewidział Hunter, każde z nich na swój sposób traktowało ten taras, jakby był ich domem, i lękało się chwili, kiedy trzeba będzie go opuścić. Tu na plaży nie było gór, które mogły się osunąć, budynków, które mogły się zawalić czy spłonąć, rur gazowych, które mogły pęknąć i wybuchnąć żółtym płomieniem, ani przewodów, które mogły się zerwać i ciskać oślepiające snopy iskier. (Co prawda, domek plażowy przekrzywił się, bo trzęsienie ziemi naruszyło jedną ścianę, ale był ciemny, niski i zabity deskami, można więc było w ogóle na — niego nie zwracać uwagi). Nie było tu obcych, którzy by im mówili, co mają robić, oni rannych, którzy by prosili o pomoc. Trzaski w radiu nie dopuszczały wieści o katastrofie, zagłuszały nakazy i zakazy, liczne polecenia policji, Czerwonego Krzyża i Obrony Cywilnej, przekazywane drogą radiową. Najlepiej więc byłoby tu zostać, jako zgodna mała kolonia plażowa: po prostu siedzieć, obserwując Wędrowca, który opadał nad Oceanem Spokojnym, i znów ukryty za nim Księżyc, i przyglądać się tej dziwnej planecie, której tarcza przedstawiała teraz fioletową głowę atakującego byka — żółty środek znikł niemal zupełnie, natomiast od dołu wyłaniała się większa żółta płaszczyzna. Przypadkiem, a może nawet umyślnie, dwie małe owalne kropki tworzyły oczy byka. Dodd odstawił kubek i zaczął rysować.
— El toro — powiedziała Margo.
— Głowa ośmiornicy — zauważyła Rama Joan. — Kreteńczycy dokładnie w ten sam sposób rysowali ją na swoich wazach.
— Jednakże za trzy, cztery godziny będziemy musieli stąd odjechać — rzekł nagle Brecht, jakby wyczytał z oczu pozostałych nie wypowiedziane na głos marzenie, żeby na zawsze zostać tu na plaży. — Przypływ — dodał.
Hunter spojrzał na niego ostrzegawczo i Brecht pośpiesznie wyjaśnił:
— Proszę mnie źle nie rozumieć. W tej chwili nie grozi nam żadne Niebezpieczeństwo, wprost przeciwnie. Czas między przypływem a odpływem wynosi tu około dziesięciu godzin, to znaczy, że odpływ zaczyna się mniej więcej cztery godziny po tym, jak Księżyc dojdzie do zenitu. Innymi słowy, za godzinę będzie maksymalny odpływ. Widzicie, jak daleko odeszła woda? Mamy więc sporo czasu na odpoczynek, z którego ja przynajmniej zamierzam skorzystać.
— Nie rozumiem, Rudolfie. Co za przypływ? — zapytał Wojtowicz.
Hunter zmarszczył brwi i potrząsnął lekko głową.
— Ross — powiedział Brecht. — Właśnie teraz, kiedy nic nam nie grozi, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. — A potem, zwracając się do Wojtowicza, rzekł: — Wiesz, że Księżyc, właściwie masa Księżyca, powoduje pływy? Dobrze, mamy tam teraz Wędrowca. Jest na tej samej wysokości, co Księżyc, można więc przypuszczać, że rytm pływów będzie podobny.
— To dobrze — roześmiał się Wojtowicz. — Przez chwilę obleciał mnie strach.
Pozostali patrzyli na Brechta; daleko im było do śmiechu. Brecht westchnął i powiedział:
— Jednakże sądząc ze sposobu, w jaki Wędrowiec przyciągnął Księżyc, można przypuszczać, że ma tę samą masę co Ziemia, innymi słowy, osiemdziesiąt razy większą od Księżyca.
Nastąpiła długa cisza. Słowo „osiemdziesiąt” zawisło w powietrzu niczym szary głaz, który z każdą chwilą staje się coraz większy i cięższy. Jedynie na Drągalu i towarzyszących mu kobietach nie zrobiło to żadnego wrażenia. Hunter zmarszczył z niepokojem czoło i obserwował reakcje pozostałych. Rama Joan, której kolana znów służyły za poduszkę śpiącej córce, nagle uśmiechnęła się promiennie do Brechta. Pani Hixon podniosła ręce, jakby chciała zaoponować. Jej mąż położył je z powrotem na kolanach, objął mocniej żonę i z powaga, skinął Brechtowi głowa. Paul poszedł w jego ślady i wreszcie objął Margo. Dodd schował notes do kieszeni i złożył ręce na piersi.
Brecht stał zamyślony i uśmiechał się do nich ze smutkiem.
Harry McHeath wreszcie ujął ich nieme pytanie w słowa:
— To znaczy, że przypływ nastąpi w tym samym czasie i w ten sam sposób jak przedtem, tylko będzie osiemdziesięciokrotnie większy?
Читать дальше