— Myśleliśmy, że lepiej będzie coś zostawić na później — rzekła przepraszająco chuda kobieta, siedząca przy drugim końcu długiego stołu.
— To był mój pomysł — przyznał się nieśmiało Harry McHeath.
— W porządku — odparł Brecht. — Wprost z „Robinsona Szwajcarskiego”. Może ma ktoś ochotę na whisky?
Z kieszeni płaszcza wyjął ćwierćlitrówkę. Wanda prychnęła pogardliwie.
— Może się nam później przydać, Rudolfie — szepnął Hunter.
Brecht westchnął i schował butelkę.
— Pewnie Komisja Bezpieczeństwa Publicznego wydała również zakaz wypicia drugiej filiżanki kawy? — ryknął.
Harry potrząsnął nerwowo głową i pośpiesznie nalał kawy Brechtowi oraz innym chętnym.
— Rudolfie — odezwała się Rama Joan. — Zastanawiałeś się przedtem, skąd się wzięły barwy na Wędrowcu.
Anna, owinięta płaszczem, który ktoś zostawił, leżała na dwóch krzesłach z głową opartą o kolana matki. Rama Joan patrzyła na Wędrowca. Teraz fiolet otaczał żółtą płaszczyznę po wschodniej stronie, co psuło złudzenie rozdziawionego pyska. Dwie żółte plamy na biegunach zmniejszyły się, powoli znikając z pola widzenia. Planeta sprawiała wrażenie fioletowej tarczy strzelniczej z wielkim żółtym środkiem. Tymczasem pokryty siatką pęknięć Księżyc, który miał teraz wyraźny kształt rombu, doszedł już niemal do zachodniej krawędzi Wędrowca, kończąc swoje drugie okrążenie.
— Nie wydaje mi się, żeby barwy były naturalną cechą Wędrowca. Sądzę, że to… coś w rodzaju dekoracji — powiedziała Rama Joan i na chwilę urwała. — Jeżeli istoty na Wędrowcu potrafiły sprawić, żeby ich planeta przedostała się przez nadprzestrzeń, na pewno potrafią również ozdobić ją tak, aby według nich była atrakcyjna i oryginalna. Jaskiniowcy nie malowali swoich domów od zewnątrz, a my malujemy.
— To mi się nawet podoba — rzekł Brecht i aż cmoknął wargami. — Dwubarwna planeta. Niech nam zazdroszczą sąsiedzi z najbliższej galaktyki.
Wojtowicz i Harry McHeath roześmieli się niepewnie.
Powoli zaczynają doceniać piękno Ispana — pomyślał Drągal.
— Gdybyśmy doszli do takiego stopnia cywilizacji — powiedział Hunter głosem niskim, łamiącym się z napięcia — nie sądzę, abyśmy w tym celu używali naturalnych planet. Projektowalibyśmy je i budowali od nowa. Rany, to czyste szaleństwo — dokończył szybko.
— Nieprawda — zaoponował Brecht. — Lepiej byłoby skorzystać z objętości gotowej planety, zapełnić jej wnętrze magazynami, sypialniami, generatorami. Oczywiście potrzebne byłyby gigantyczne dźwigary i wsporniki…
— Tylko wówczas, gdyby nie było antygrawitacji — wtrąciła Rama Joan.
— O rany — westchnął Wojtowicz.
— Ale jesteś mądra, mamusiu — rzekła sennym głosem Anna.
— Gdyby się anulowało grawitację obracającej się planety — zauważył Hunter — trzeba by ją było bardzo solidnie skonstruować, w przeciwnym razie siły odśrodkowe rozdarłyby ją na części.
— Mylisz się — stwierdził Brecht. — Masa i pęd przestałyby istnieć.
Paul chrząknął. Siedział obok Margo. Zdjął płaszcz i przykrył nim dziewczynę. Chętnie by ją objął, choćby tylko po to, żeby samemu się trochę ogrzać, ale jakoś nie mógł się na to zdobyć.
— Gdyby rzeczywiście mieli tak rozwiniętą cywilizację, staraliby się chyba nie wyrządzać szkód i nie zakłócać biegu życia na innych zamieszkanych planetach? — zapytał Paul, po czym dodał niepewnie: — Mówię tak, jakby istniała szlachetna federacja galaktyczna czy jak ją nazwać…
— Kosmiczne ONZ — zauważył z przekąsem Brecht.
— Tak, młody człowieku. Masz zupełną rację — powiedziała stanowczo Wanda, a chuda kobieta sznurując usta skinęła głową. — Naszym podstawowym obowiązkiem jest troska i dbałość o wszelkie formy życia.
— A czy firma General Motors również uważa to za swój podstawowy obowiązek? — zapytał Hunter. — A generał Mao?
Rama Joan uśmiechnęła się drwiąco i zwróciła się do Paula:
— Kiedy jedziesz samochodem, czy stosujesz jakieś specjalne środki ostrożności, żeby nie przejechać kota albo psa? — zapytała. — Czy każde mrowisko w twoim ogródku jest oznakowane?
— Wciąż uważasz, że tam są diabły, co? — spytał Brecht.
Rama Joan wzruszyła ramionami.
— Diabłem może być każdy, kto uparcie dąży do celu, który koliduje z celem obranym przez nas.
— Więc kraksa samochodowa to już zło?
— Może. Ale pamiętaj, że są kierowcy nieostrożni, są nawet tacy, co ryzykowną jazdą starają się wyrazić swoją osobowość.
— Nawet jeżeli tym pojazdem jest planeta? — zapytał Paul.
Rama Joan skinęła głową.
— Hm. Ja tam własnym nagim ciałem wyrażam swoją osobowość — oświadczył Brecht i uśmiechnął się szelmowsko.
Margo, obejmując Miau, która spała na jej kolanach, wtrąciła ostro:
— Kiedy ja prowadzę, widzę każdego kota, choćby był trzy przecznice dalej. Kot to też człowiek. Dlatego bez Miau za nic bym nie weszła do Vandenbergu Dwa, nawet gdyby nas potraktowano bardziej przyzwoicie.
— Ale czy człowiek jest zawsze człowiekiem? — zapytał ją z uśmiechem Hunter.
— Nie jestem tego pewna — przyznała się, marszcząc nos.
Wanda znów prychnęła.
— Mam nadzieję — wtrąciła niewinnie Rama Joan — że kiedy sprawy przybiorą, no… gorszy obrót, też nie będziesz żałowała, że odrzuciłaś propozycję majora i zostałaś z nami. Mogłaś skorzystać z okazji.
Nagle Wojtowicz zerwał się na nogi.
— Spójrzcie! — krzyknął. Wskazał ręką migocące na plaży światła reflektorów. Usłyszeli coraz głośniejszy warkot silnika.
— Paul, chyba major Humphreys zmienił zdanie i przysyła kogoś po ciebie — powiedział Hunter.
— Nie, nadjeżdża z przeciwnej strony — rzekł Brecht.
— Tak, ktoś tu jedzie od strony szosy. Pewnie objechał osypisko — dodał Wojtowicz.
Światło reflektorów zatoczyło łuk, na chwilę zgasło, potem znów rozbłysło. Oślepieni blaskiem nie mogli dojrzeć samochodu, mimo że był już świt.
— Ktokolwiek to jest, ugrzęźnie w piasku — stwierdziła Margo.
— Jeżeli będzie jechać z taką prędkością, to nie ugrzęźnie — rzekł Wojtowicz.
Samochód jechał wprost na nich, jakby się miał roztrzaskać o taras, jednakże piętnaście metrów przed domkiem zatrzymał się. Światła reflektorów zgasły.
— To furgonetka Hixonów! — krzyknął Clarence Dodd.
— Oto i pani Hixon — powiedział Brecht, widząc, jak niewyraźnie zarysowana sylwetka w szarych spodniach i swetrze wyskakuje z furgonetki i biegnie w ich stronę.
Wojtowicz, Hunter i McHeath ruszyli ku niej.
— Pomóżcie Billowi zaopiekować się Rayem Hanksem. Ray złamał nogę — powiedziała mijając ich pani Hixon i weszła na taras.
Jeszcze kilka godzin temu pani Hixon była zadbaną, elegancką kobietą, teraz ręce i twarz miała brudne, spodnie i sweter umazane błotem, włosy zwisały w strąkach, usta były szeroko otwarte, oczy wytrzeszczone. Z podbródka spływała jej krew. Kiedy przystanęła, widać było, że cała drży.
— Szosa jest zablokowana z obydwu stron — oznajmiła, łapiąc oddech. — Zgubiliśmy pozostałych. Wydaje mi się, że nie żyją. Chyba cały świat się zawalił. O Boże. Macie coś do picia?
— No i wykrakałeś — zwrócił się Brecht do Huntera Wyciągnął butelkę whisky, do pustej filiżanki po kawie nalał sporą porcję i sięgnął po wodę, żeby rozcieńczyć alkohol. Nie zdążył jednak, bo pani Hixon, wciąż dygocąc, chwyciła filiżankę, poróżniła ja do dna i niema! natychmiast wzdrygnęła się i niesmakiem. Brecht objął ją mocno ramieniem.
Читать дальше