Wiedział, dokąd zmierzała i jaki efekt wywrze to na obserwatorach, ale powstrzymał się od rzucenia porozumiewawczego spojrzenia w stronę drzwi. Tylko wyćwiczone oko mogło wykryć ową chwilową nierównowagę. Jessika dostrzegła ją i uśmiechnęła się pogodnie.
— Otrzymujesz coś w rodzaju promocji — rzekła. — Jestem z ciebie zadowolona, Farad’n. Wstań, proszę.
Usłuchał, zauważając jej spojrzenie utkwione w wierzchołek drzewa za jego plecami.
Sztywno trzymając ręce przy bokach, zacytowała:
— „Stoję w uświęconej ludzkiej obecności. Tak jak ja czynię to teraz, ty będziesz stał pewnego dnia. Modlę się do twej osoby, by tak się stało. Przyszłość jest niepewna i tak być powinno, ponieważ jest płótnem, na którym malujemy nasze pragnienia. W ten sposób kondycja ludzka zawsze znajduje się w obliczu cudownie pustych płócien. Mamy tylko tę chwilę, w której oddajemy się uświęconej obecności”.
Gdy Jessika skończyła mówić, przez drzwi po lewej stronie wszedł Tyekanik, poruszając się z fałszywą obojętnością, której kłam zadawał mars na jego twarzy.
— Panie… — powiedział.
Ale interweniował zbyt późno. Słowa Jessiki i wcześniejsze przygotowania odniosły zamierzony skutek. Farad’n już nie był Corrinem. Był teraz Bene Gesserit.
Tym, czego wy w dyrektoriacie KHOAM wydajecie się nie pojmować, jest to, że w handlu rzadko obowiązuje lojalność. Kiedy ostatni raz słyszeliście o urzędniku, który oddal życie za Kompanię? Być może wasza niemożność zrozumienia faktów opiera się na fałszywym założeniu, że możecie rozkazywać ludziom myśleć i współpracować. Takie założenie doprowadziło w historii do klęski wielu ekip, począwszy od religii, skończywszy na sztabach generalnych. Sztaby generalne mają na koncie długą listę narodów, które zniszczyły. Odnośnie religii, zalecam powtórne przeczytanie Tomasza z Akwinu. Wierzycie w nonsensy! Ludzie muszą działać z własnych pobudek. Człowiek, nie organizacje handlowe, jest tym, co sprawia, że trwają wielkie cywilizacje. Każda cywilizacja zależy od jakości jednostek, które ją tworzą. Jeżeli będziecie nadmiernie kontrolować ludzi, jeżeli zbyt ściśle uciśniecie ich prawem i stłumicie dążenie do wielkości — nie będą potrafili pracować i ich cywilizacja runie.
list do KHOAM przypisywany Kaznodziei
Leto wyszedł z transu z charakterystyczną łagodnością przejścia z jednego stanu w drugi, która nie pozwalała ich nawet odróżnić. Wyższy poziom świadomości przeszedł po prostu w niższy.
Wiedział, gdzie się znajduje. Odnowienie zasobów energetycznych pobudziło go do życia, ale w nieświeżej duchocie pozbawionego niemal tlenu powietrza w filtrnamiocie odczytał i inną informację. Jeżeli nic nie zrobi, zostanie pochwycony przez bezczasową sieć, wieczne teraz, w którym współistniały wydarzenia. Było to kuszące. Leto stwierdził, na własny użytek, że czas jest konwencją ukształtowaną przez zbiorowy umysł istot inteligentnych. Czas i Przestrzeń byty kategoriami narzuconymi przez ten właśnie umysł. Wystarczyło wyłamać się z wewnętrznego tłumu, by śmiała selekcja mogła odrzucić prowizoryczne przyszłości. Jak wielkiej śmiałości potrzebowałby?
Pociągał go stan transu. Leto rozumiał, że przeszedł z Alam al-Mithal do wszechświata rzeczywistości tylko po to, by stwierdzić, że są identyczne. Chciał zachować magię deszyfracji rihani, ale potrzeba przetrwania wymagała od niego działania. Nieustępliwe pragnienie życia wysyłało wzdłuż nerwów sygnały alarmowe.
Gwałtownie wyciągnął prawą rękę tam, gdzie zostawił kondensator elektrostatyczny, chwycił go, przetoczył się na brzuch i zwolnił zwieracz namiotu. Przez powstały otwór sypnęła struga piasku. Pracując w ciemności, pospiesznie wykopywał tunel pod ostrym kątem. Pokonał sześć długości swego ciała, zanim poczuł powiew świeżego powietrza. Wyśliznął się na zalaną światłem księżyca powierzchnię długiej, skręcającej diuny i stwierdził, że znajduje się mniej więcej na jednej trzeciej jej wysokości.
W górze wisiał Drugi Księżyc. Po chwili zniknął, zachodząc za wydmę. Naraz rozbłysły gwiazdy, jak jasne kamienie na drodze. Leto szukał konstelacji Wędrowca: znalazł ją i skierował spojrzenie wzdłuż wyciągniętej ręki, ku migoczącej Foum al-Hout, gwieździe bieguna południowego.
„Oto przeklęty wszechświat” — pomyślał. Widziany z bliska był ruchomy tak, jak piasek wokół, był miejscem zmian, wyjątkowości goniącej wyjątkowość. Widziany z daleka ujawniał zarysy, które kusiły do tego, by uwierzyć w absolut.
„W absolucie można zgubić drogę” — pomyślał. I zaraz przyszły mu do głowy słowa z fremeńskiej śpiewki: „Kto gubi drogą w Tanzerouft, gubi swe życie”. Wzorce są doskonałym przewodnikiem, ale i pułapką. Należało pamiętać, że się zmieniają.
Głęboko wciągnął powietrze w płuca, a następnie ześliznął się z powrotem w dół korytarza, spuścił powietrze z namiotu, wydobył go i zapakował do fremsaka.
Na wschodnim horyzoncie zabłysła poświata koloru wina. Leto zarzucił torbę na ramię, wspiął się na grzbiet wydmy i stał tam w przejmującym zimnie przedświtu, dopóki wschodzące słońce nie ogrzało jego prawego policzka. Posmarował się czarną farbą pod oczodołami, by zredukować odbicie światła, wiedząc, że teraz musi się raczej zalecać do pustyni niż przed nią uciekać. Gdy schował z powrotem barwnik do torby, napił się z jednego z wodowodów, wciągając do ust zaledwie parę kropel i powietrze.
Leto opadł na kolana i dokonał przeglądu filtrfraka, docierając w końcu do pomp piętowych. Ktoś gładko przeciął je nożem igłowym. Wyśliznął się z kombinezonu i naprawił usterkę, ale szkoda już się stała. Co najmniej połowa wody zniknęła. Gdyby nie kieszenie łowne filtrnamiotu… Rozmyślał o tym, wkładając filtrfrak. Dziwne, że niczego nie podejrzewał. Było to oczywiste zagrożenie dla przyszłości jego wizji.
Leto przykucnął na szczycie diuny, podziwiając absolutną samotność tego miejsca. Pozwolił wzrokowi błądzić w poszukiwaniu pojawiających się na piachu z charakterystycznym świstem otworów: nieregularności, mogących wskazywać na występowanie przyprawy, bądź aktywność czerwia. Burza wytłoczyła jednak na krajobrazie piętno monotonii. Wyciągnął z torby dudnik, odblokował go i wbił w piach, by przywołać szej-huluda z głębin. Odszedł na bok i zaczął nasłuchiwać.
Musiał długo czekać. Usłyszał stwora, zanim go zobaczył. Odwrócił się ku wschodowi, gdzie odgłos rytego gruntu wprawiał powietrze w drżenie. Czerw dźwignął się z głębi, osypując góry pyłu, pokrywające jego boki. Szara ściana przemknęła obok Leto, który wbił w nią haki i zręcznie wspiął się na górę. Zawrócił czerwia na południe już w chwili wchodzenia nań, pozostawiając za sobą wielki, półkolisty ślad. Bestia nabierała prędkości pod wpływem drażniących haków. Wiatr łopotał szatą Leto.
Czerw należał do rodzaju, który Fremeni nazywali „ryczącymi”. Często zakopywał w piach swe przednie pierścienie i odpychał się ogonem, co wywoływało charakterystyczne, grzmiące dźwięki. Czerw był jednak szybki i gdy natrafili na wiatr wiejący z tyłu, ogniste wyziewy z ogona bestii owiewały Leto potokami żaru, pełnymi kwaśnego odoru.
Gdy stwór zaczął zmierzać na południe, Leto odprężył się. Starał się myśleć o tej podróży jako o cenie, którą trzeba zapłacić za dojście do Złotej Drogi. Niczym Fremeni z dawnych czasów, wiedział, że musi przyjąć nowe obyczaje, by uchronić osobowość przed rozpadem na fragmenty pamięci, by utrzymać w garści szalejących drapieżców z jego duszy. Sprzeczne wyobrażenia, niemożliwe do pogodzenia, musiały zostać wyeliminowane.
Читать дальше