„Ojcze, już wkrótce przybędę”.
Czerw nadszedł z południa. Skręcił, by uniknąć skał. Nie był tak wielki, jak oczekiwał Leto. Chłopiec ocenił jego prędkość, wbił haki i wdrapał się po nierównym boku najszybciej, jak mógł, nim czerw prześliznął się po dudniku, rozpylając ze świstem obłok pyłu. Czerw skręcił bez oporu pod naciskiem haków. Pęd powietrza wywołany szybkością bestii zaczął trzepotać szatą Leto, który przeniósł spojrzenie na gwiazdy na południu, zmętniałe pod warstwą kurzu. Zmusił czerwia, by ruszył w tę stronę.
Prosto w burzę.
Gdy wzeszedł Pierwszy Księżyc, Leto ocenił moc nawałnicy. Stwierdził, że dotarcie do niej potrwa dłużej niż myślał. Nie zdąży przed świtem. Rozprzestrzeniała się, nabierając energii przed wielkim skokiem. Ekipy transformacji ekologicznej będą miały pełne ręce roboty. Wyglądało to tak, jakby planeta walczyła z nimi w świadomej wściekłości, narastającej w miarę, jak przekształcenie obejmowało coraz większe tereny.
Całą noc Leto zmuszał czerwia do wędrówki na południe, oceniając zasoby jego energii po ruchach wyczuwanych przez stopy. Od czasu do czasu pozwalał bestii skręcić na zachód, co wciąż starała się zrobić, kierowana prymitywną obawą przed nadciągającym żywiołem. Czerwie zakopywały się głęboko, by umknąć niosącemu piach wiatrowi, lecz ten, którego schwytał Leto, nie mógł pogrążyć się w pustyni, dopóki haki stworzyciela utrzymywały otwarty choć jeden pierścień.
O północy czerw wykazywał już oznaki wyczerpania. Ześlizgiwał się z największych zboczy i trawersował je, zwalniając przy tym, lecz wciąż podążając na południe.
Burza uderzyła tuż po świcie. Pustynia najpierw znieruchomiała. Stłoczone wydmy wyglądały jak paciorki. Następnie gęstniejący kurz zmusił Leto do uszczelnienia maski filtrfraka na twarzy. W szarym pyle okolica nabrała wyglądu brunatnego rysunku, pozbawionego ostrych linii. Igły piasku drapały policzki Leto i żądliły powieki. Chłopiec wyczuł gruby pył kamienny na języku i zrozumiał, że musi podjąć decyzję. Czy powinien zaryzykować i, w myśl starych opowieści, unieruchomić niemalże śmiertelnie wyczerpanego czerwia? Błyskawicznie wyzbył się tej myśli, po czym przesunął się na ogon bestii i poluzował haki. Zmęczony czerw zaczął ryć w piachu. Efekty uboczne działania układu przetwarzania ciepła stwora wciąż wzbijały za nim cyklon wśród narastającej burzy. Fremeńskie dzieci już od pierwszych lekcji uczyły się o niebezpieczeństwie przebywania na ogonie czerwia. Zwierzęta te były fabrykami tlenu, a w miejscu ich przejścia dziko buzował ogień podsycany przez obfite wyziewy z procesów chemicznego przystosowania się do tarcia.
Piach biczował stopy Leto, chłopiec zwolnił więc haki i odskoczył możliwie najdalej, by uniknąć żaru otaczającego ogon czerwia. Wszystko zależało teraz od tego, czy uda mu się dostać pod powierzchnię piasku, w miejscu, gdzie szej-hulud naruszył nieco jego powierzchnię.
Chwytając w lewą rękę kondensator elektrostatyczny, począł się zakopywać po zawietrznej stronie wydmy. Czerw był zbyt zmęczony, by odwrócić się i pochłonąć intruza wielką, biało-pomarańczową paszczą. Kopiąc lewą ręką, prawą Leto wydobył z fremsaka filtrnamiot i przygotował go do nadmuchania. Zajęło mu to niecałą minutę: umocował namiot na twardej ścianie wnęki w piasku. Po chwili znalazł się już w bezpiecznym wnętrzu. Przed zapięciem wejścia wyciągnął rękę z kondensatorem elektrostatycznym i odwrócił jego działanie. Piasek z powierzchni osypał się na namiot. Tylko kilka ziarenek dostało się do środka, gdy zasuwał wejście.
Teraz musiał działać jeszcze szybciej. Nie mógł wystawić na zewnątrz piachochrapów, by zapewnić sobie dostawę świeżego powietrza, bo nie sięgnęłyby powierzchni. Burza była z rodzaju tych, które dają niewiele szans na przeżycie. Mogła zasypać namiot tonami piasku. A przed nawałnicą chłopca chronił jedynie delikatny pęcherz filtrnamiotu z utwardzoną zewnętrzną warstwą.
Leto położył się płasko na plecach, założył ręce na piersiach i powoli zaczął zapadać w przypominający odrętwienie trans, w którym płuca wykonywały tylko jeden ruch na godzinę. Zanurzał się w nieznane. Burza się skończy, a on, jeżeli nawałnica wcześniej nie zerwie kruchego okrycia, wydostanie się… albo zawita w Madinat-as-Salam, Siedzibie Spokoju. Musiał zerwać nici wizji, jedna po drugiej, pozostawiając tylko Złotą Drogę. Inaczej nie mógłby powrócić do kalifatu następców ojca. Nie mógłby więcej przeżyć zakłamania Desposyni, w którym zawodzono pieśni do demiurga — jego ojca. Nie mógłby zachować milczenia w czasie, gdy kapłan wypowiadał nonsens: „Ten krysnóż odegna demony!”
Podjąwszy takie postanowienie, świadomość Leto wśliznęła się w sieć bezczasowego dao.
W każdym systemie planetarnym przejawiają się oczywiste wpływy wyższego rzędu. Często się to demonstruje, rozpatrując przeniesienie terrańskich form życia na nowo odkryte planety. We wszystkich przypadkach w zbliżonych warunkach rozwijają się uderzająco podobne gatunki. Znaczy to coś więcej, niż identyczność zaadaptowanych kształtów. Świadczy o zorganizowanym nastawieniu na przetrwanie. Odkrywanie współzależnego ładu i naszego w nim miejsca jest głęboką koniecznością. Ale wysiłek ten może przerodzić się w zachowawcze poszukiwanie jednakowości, a to zawsze okazywało się zgubne dla całego układu.
„Katastrofa Diuny” według Harq al-Ady
— Mój syn tak naprawdę nie widział przyszłości; widział jedynie proces jej stwarzania i jego powiązania z mitami, o których śni ludzkość — wyjaśniała Jessika. Mówiła szybko, lecz nie wydawało się, że chce zbyć poruszoną kwestię. Zdawała sobie sprawę, że ukryci obserwatorzy znaleźliby sposób na przerwanie rozmowy, gdyby tylko zorientowali się, do czego zmierza.
Farad’n siedział na posadzce, oblany strumieniem popołudniowego światła wpadającego przez znajdujące się za nim okno. Jessika, spoglądając z miejsca, w którym stała pod przeciwległą ścianą, mogła dojrzeć wierzchołek drzewa w ogrodzie na dziedzińcu. Farad’n, którego teraz widziała, nie był już tym Farad’nem z początkowego okresu ich znajomości: był bardziej wysmukły, bardziej muskularny. Miesiące ćwiczeń zaowocowały znacznymi postępami w nauce. Oczy mu błyszczały, gdy patrzył na nią.
— Widział kształty rzeczy, które stworzyłyby istniejące siły, gdyby im nie przeszkadzano — kontynuowała Jessika. — Zamiast zwrócić się przeciw współtowarzyszom, wolał zwrócić się przeciw sobie. Odrzucił przyjmowanie wyłącznie uspokajających wieści, bo taki sposób postępowania traktował jako zwykłe tchórzostwo.
Farad’n nauczył się słuchać w milczeniu, analizując, oceniając, powstrzymując się od pytań, dopóki nie sformułował ich tak, by cięły jak lancet. Jessika najpierw mówiła o eksperymentach Bene Gesserit, przeprowadzanych z pamięcią molekularną wyrażoną jako rytuał, aż wreszcie zupełnie naturalnie przeszła do rozważań nad osobą Muad’Diba. Farad’n jednakże wyczuwał w jej słowach i czynach grę podtekstów.
— Z naszych obserwacji ta oto jest najbardziej istotna — stwierdziła. — Życie jest maską, przez którą wszechświat wyraża siebie. Przyjmujemy, że cała ludzkość i jej pomocnicze formy życia reprezentują naturalną społeczność i że los całej ludzkości nie jest ważniejszy od losu jednostki. Kiedy więc ktoś dochodzi do ostatecznego zrozumienia świata, amor fati, przestajemy grać rolę Boga i zaczynamy nauczanie. W żarnach szkolenia wybrane jednostki czynimy tak wolnymi, jak tylko jest to możliwe.
Читать дальше