Frank Herbert
Oczy Heisenberga
„Po co zaprogramowali ten deszcz na dzisiejszy ranek?” — myślał doktor Thei Srengaard. — „Deszcz zawsze denerwuje rodziców…”
Podmuch chłodnego i wilgotnego powietrza otworzył szerzej okno znajdujące się za jego biurkiem. Wstał, aby je przymknąć, lecz zaraz uznał, iż zbytni spokój jeszcze bardziej zaniepokoiłby Durantów — rodziców, których miał przyjąć dziś rano.
Zbliżył się do okna i zaczął obserwować gęsty tłum przechodniów. Ekipy dzienne właśnie wyruszały do pracy w megalopolii, nocne zaś wracały na dobrze zasłużony odpoczynek. Ta falująca, wielogłowa Masa emanowała siłą i potęgą. Jednak większość tych ludzi, Srengaard to wiedział, była Ster… Była bezpłodna, arcysterylna. Podążali we wszystkich kierunkach — ponumerowani, lecz niezliczalni.
Zostawił interkom w poczekalni włączony, tak więc słyszał jak pielęgniarka — panna Wilson — wystawia na próbę cierpliwość Durantjów, zasypując ich pytaniami i formularzami. Rutyna. Takie były polecenia. Wszystko miało wyglądać normalnie. Durantowie, podobnie jak wszyscy, którzy mieli szczęście i zostali wytypowani na rodziców, musieli pozostać nieświadomi prawdy. Doktor porzucił swoje myśli. Poczucie winy było zakazane dla członków grona lekarskiego, bowiem prowadziło do zdrady, której konsekwencje były nieprzyjemne. Nadludzie byli bardzo drażliwi w sprawach programowania narodzin. Nuta krytycyzmu zawarta w tej myśli wywołała krótkotrwały przestrach u Srengaarda, który przełknąwszy nerwowo ślinę spróbował skoncentrować się na haśle.
O Nadludziach, świętym dla Masy: „Oni nami kierują, kochają nas i opiekują się nami”.
Odsunął się z westchnieniem od parapetu i przez szatnię wszedł do laboratorium. Zatrzymał się przed lustrem, aby sprawdzić swój wygląd. Miał siwe włosy, ciemne oczy, mocno zarysowaną szczękę, wysokie czoło i orli nos. Mimo że surowość jego oblicza zawsze napawała go dumą, umiał też układać rysy twarzy w zależności od potrzeb. Tak więc, teraz złagodził wyraz ust i zawarł w spojrzeniu więcej czułości. Tak, to w zupełności powinno odpowiadać Durantom, o ile, oczywiście, ich profil psychologiczny był poprawny.
Dokładnie w tym momencie panna Wilson wprowadziła Durantów. Deszcz uderzał o szklany sufit nad ich głowami i pogoda jakby dostosowała się do posępnej atmosfery panującej w pomieszczeniu: szkło, stal, plasmeld, cegła — anonimowa doskonałość. Padało na całym świecie, a każdy musiał kiedyś przejść przez pokój taki jak ten, nawet Nadludzie… Srengaard poczuł nagły przypływ antypatii.
Harrey Durant miał więcej niż metr osiemdziesiąt wzrostu, atletyczną figurę, faliste blond włosy, jasnoniebieskie oczy i kwadratową twarz. Z całej jego postawy promieniowała młodość i niewinność. Lizabeth, jego żona, była bardzo podobna. Również młoda, o tak samo jasnych włosach i oczach. Jej tężyzna przywodziła na myśl Walkirię. Na szyi, na srebrnym łańcuszku, nosiła jeden z tych miedzianych breloczków, tak popularnych wśród Masy, który przedstawiał Samicę Nadczłowieka, Calapinę. Mistyczne przywiązanie do kultu płodności, który symbolizowała ta ozdóbka, rozśmieszyło lekarza, ale nie dał tego po sobie poznać. Mimo wszystko Durantowie byli rodzicami, i to doskonale ukształtowanymi. Stanowili żywy dowód zręczności chirurga, który ich stworzył. Srengaard był dumny z przynależności do tego zawodu. Mało osób mogło pochwalić się przynależnością do grona inżynierów wewnątrzkomórkowych, których zadaniem było utrzymanie różnorodności gatunku wewnątrz dokładnie określonych granic.
— Panie doktorze, to Harrey i Lizabeth Durant — powiedziała pielęgniarka wprowadzając pacjentów, i zniknęła nie czekając na podziękowanie. Panna Wilson ciągle dawała dowody wielkiej sumienności i dyskrecji.
— Jestem szczęśliwy, że was widzę — zaczął Srengaard. Mam nadzieję, że pielęgniarka nie zanudziła was zbytnio tymi wszystkimi formularzami, lecz kiedy poprosiliście o obserwowanie, wiedzieliście bez wątpienia co was czeka.
— Doskonale rozumiemy — odpowiedział Harrey, lecz pomyślał: „Poprosili o obserwowanie, doprawdy! Czy ten stary szarlatan myśli, że nas oszuka?”
Ciepły i rozkazujący zarazem baryton przeszkadzał lekarzowi, który poczuł narastającą niechęć do tych dwojga.
— Nie chcemy panu zabrać więcej czasu niż to jest konieczne — dodała Lizabeth. Ścisnęła rękę swego męża i używając ich tajnego kodu polegającego na szybkiej zmianie nacisku palców, przekazała mu:
— „Przeczytałeś jego myśli? Nie lubi nas!”.
Palce Harreya odpowiedziały: „To jest zarozumiały Steryl, tak dumny ze swojej pozycji, że stał się półślepy”.
Ton głosu młodej kobiety zbulwersował Srengaarda. „Tutaj ja muszę kontrolować sytuację”, pomyślał. Podszedł, aby uścisnąć im ręce. Ich dłonie były wilgotne. „Zdenerwowani. Bardzo dobrze”.
Hałaśliwe sapanie pompy stojącej pod ścianą przywróciło lekarzowi pewność siebie. Wystarczy byle pompa, by speszyć rodziców. To dobrze, że pracowała tak głośno. Srengaard zwrócił się do źródła hałasu i wskazał na kryształową probówkę zawieszoną w środku pola siłowego, prawie w centrum laboratorium.
— Proszę, to tutaj — powiedział.
Lizabeth skierowała wzrok na przezroczystobiaławą zawartość naczyńka i koniuszkiem języka zwilżyła wargi.
— Tam w środku?
— Bezpieczeństwo zagwarantowane — zapewnił lekarz, mając jeszcze nadzieję, że Duratowie wrócą do domu, aby tam poczekać na rozwój wypadków. Harrey, patrząc na probówkę, pogłaskał dłoń żony.
— Dowiedzieliśmy się, że wezwaliście specjalistę — powiedział.
— Doktora Pottera z Centrum — odparł Srengaard. Doktor rzucił krótkie spojrzenie na dłonie Durantów, które poruszały się bez przerwy i zwrócił uwagę na tatuaże na palcach wskazujących, opisujące ich charakterystykę genetyczną i pozycję społeczną. Teraz mogli tam dodać „Z” od „zdolny do reprodukcji”; litera ta, tak pożądana, sprawiła, iż poczuł zazdrość.
— Doktor Potter, tak oczywiście — mruknął Harrey. Za pomocą palców dłoni przekazał Lizabeth: „Zauważyłaś jakim tonem powiedział Centrum?”
— „Trudno byłoby tego nie spostrzec” — odpowiedziała. „Centrum” — pomyślała. Słowo to spowodowało, że wyobraziła sobie Nadludzi o manierach wielkich panów i Cyborgi, nieuchwytnych przeciwników tych pierwszych. Myśli te wstrząsnęły nią głęboko. Doszła do wniosku, że od tej pory powinna myśleć wyłącznie o swoim synku.
— Potter jest największy, wiemy to — odpowiedziała. — Nie chcemy abyście nas wzięli za ludzi zatrwożonych i sentymentalnych…
— Lecz chcemy obserwować — dodał z naciskiem Harrey i pomyślał: „Ten snob zrobiłby lepiej przyznając od razu, że znamy swoje prawa”.
— Rozumiem — odpowiedział Srengaard. „Imbecyle” — pomyślał i mówił dalej tym samym monotonnym i uspokajającym tonem:
— Wasz niepokój przynosi wam zaszczyt i podziwiam go, jednak konsekwencje…
Nie dokończył zdania. Mógłby im przypomnieć, że on też posiada prawa, w myśl których mógłby przystąpić do modelowania bez ich zgody i w żadnym wypadku nie można na niego zrzucać odpowiedzialności za lęki rodziców. Oficjalny dekret nr 10927 był jednoznaczny: rodzice mieli prawo prosić o obserwowanie, ale modelowanie zależało tylko od chirurga. Zaplanowana przyszłość rasy ludzkiej wykluczała istnienie zniekształceń genetycznych i potworów wszelkiego rodzaju.
Читать дальше