— No cóż, to bardzo hojnie, ale żeby je przyjąć, muszę wiedzieć coś więcej. To w końcu kupa forsy.
Mężczyzna się krzywi.
— Nie mogę się z tobą więcej widzieć.
— Co? O co chodzi, co ja zrobiłom?
— Nic! — I nagle, łagodnie, ze smutkiem: — Nic, to o mnie chodzi. W ogóle nie powinienem… Nie mogę się z tobą widywać. Nawet tutaj, dzisiaj. — Śmieje się boleśnie. — Wydawało mi się, że to najbezpieczniejsze miejsce… Weź, to dla ciebie. Weź, proszę.
Tal wie, że ma otwarte usta. Czuje coś, co wyobraża sobie jak uderzenie mózgu o tył czaszki po ciosie kijem do krykieta. Czuje także, gładką, świętą skórą na potylicy, że na balkonie drugiego piętra ktoś z nimi jest, ktoś, kto dopiero przyszedł.
— Chcesz mi zapłacić za milczenie? Wręczasz mi lach rupii i mówisz, że nie chcesz mnie widzieć, że mam ci już nie wchodzić w drogę? Ja wiem, co to znaczy. To są pieniądze za wyjazd z Varanasi. Ty palancie. Ty palancie. Co myślałeś, że zrobię? Że będę cię szantażować? Powiem żonie albo facetowi? Polecę do gazet? Powiem moim kumplom-zboczkom, neutkom, bo my o wszystkim plotkujemy, wszyscy to wiedzą, nie? Za kogo ty się masz?
Twarz mężczyzny marszczy się w udręce, lecz Tal nie da się powstrzymać. Czuje czerwoną wściekłość. Łapie pieniądze, zrywa się, by cisnąć Khanowi w twarz zdradziecki list. Mężczyzna unosi dłonie, odwraca twarz, lecz nie ma obrony.
— I tak trzymaj, Tal — mówi ktoś. Błysk światła. Na końcu stołu stoi Tranh, na rozstawionych nogach, stabilnie trzymając palmera w prawej dłoni. — I jeszcze jedno. — Błysk. Mężczyzna zasłania twarz dłońmi, rozgląda się za ucieczką, lecz za Tranhem stoją mięśniacy w garniturach. — Powiem ci, ćo ćuit, kto to taki. To Shaheen Badoor Khan, osobisty sekretarz parlamentarny Sajidy Rany. We własnej osobie. Strasznie cię przepraszam, strasznie mi przykro, że to musiałoś być ty. Nic osobistego, wierz mi, proszę. To polityka. Cholerna polityka. Przepraszam, Tal. — Tranh zamyka palmera, waha się, z dłonią przyciśniętą do ust, jakby skrywał obrzydliwy sekret. — Tal, uciekaj z Varanasi. Zostałoś wrobione od samego początku. Wysłano mnie, żebym cię znalazł; byłoś młode, niewinne, teraz jesteś zbędne. Jedź!
Masywni panowie sprowadzają je po schodach, jak napadniętego przez wrony kolibra.
Najia Askarzadah ćwiczy z przyjaciółkami szybki chód. W kusym topie, króciutkich szortach i butach-nówkach, które otulają stopy i zapamiętują, co poczuły. Kupiła je za pieniądze ze zdjęć Ratha Jatry, a oprócz nich mnóstwo innych rzeczy. Dla siebie, dla przyjaciółek, aby dalej się z nią przyjaźniły. Relacje Najii Askarzadah zawsze były kontraktami.
Odkąd Najia dołączyła do towarzystwa Imperialu International, chodzą na te spacery przed śniadaniem w każdy wtorek i czwartek. Dziś jest to jej bardzo potrzebne. Wczoraj wieczorem wszystkie zmasakrowały się szampanem Omar Khayyam. Zjawił się i Bernard, niechętnie pogratulował jej dziennikarskiego losu, a przez resztę wieczoru gadał o reprezentacji, epistemologicznych wieloświatach i o tym, że jedyną możliwą intelektualną reakcją jest potraktować to wszystko jak odcinek Miasta i wsi, nie mniej, a z pewnością nie więcej, to rozwijająca się fabuła serialu, w którym nie ma miejsca na dramatyczne zakończenia — czy poza obrazem w telewizji ktoś ma jakiś dowód, że Sajida Rana faktycznie postawiła stopę na szczycie tamy Kunda Khadar? A jeśli chodzi o N.K. Jivanjeego to dobry polityczny żart: wszyscy go widzieli, ale nikt nie przypomina sobie, by się z nim spotykał; już zbliżające się wesele Aparny Chawli i Ajay Najiadwali jest dzięki swojej kiczowatości bardziej wiarygodne. Cieszył się jednak z jej sukcesu, cieszył się, bo teraz uświadomiła sobie wszechogarniającą energię wojny.
Będzie chciał mnie znów ściągnąć do siebie, pomyślała. Jest zazdrosny i od tygodnia się nie pieprzył.
Może chciałaby wrócić, popracować z nim nad teorią tego wszystkiego? Ma w domu trochę skuna Red Roof Garden.
Miał w domu pełno gazy. Obwiesił nią wszystkie pokoje w wielkie falbany i draperie, falujące delikatnie w wietrzyku wpadającym przez lufcik. Słyszał, że deszcz dotarł już nad Dekan i całe wsie wychodzą, żeby tańczyć. To by mu się podobało: tańczyć w deszczu, tańczyć z nią. Spodobała jej się ta myśl. Red Roof Garden był bardzo przyjemny i już po półgodzinie kucała nago, z udami podciągniętymi w pozie ostrygi, na jego kolanach, trzymając w środku jego prostego i twardego penisa, zaciskając go i puszczając, zaciskając i puszczając w rytm nuconej mantry, w świetle tuzina terakotowych oliwnych lampek. Ale to czarowi półtorej butelki Omara Khayyama zawdzięczała, że osiągnęli to, co Bernard od dawna obiecywał — że utrzyma fiuta w niej przez bitą godzinę, nie poruszając się, oddychając i mantrując jak jedno, zaciskając się i luzując, zaciskając i rozluźniając, zaciskając i rozluźniając, aż, ku zaskoczeniu Najii, rozświetlił ją powolny ognik orgazmu, rozlewając się po ciele, jak oliwa z lampki: w końcu oboje poczuli białą eksplozję nasienia i Kundaliniego wypalającego dziurę w szczycie ich ćakramu Sahasrar.
Przyjaciółki skręcają z ocienionego podjazdu Imperiala na Mall. Zieleń jest chłodna, pachnie wilgocią i wzrostem, ale jest godzinę po wschodzie słońca, a skwar na bulwarze już wali jak młotem. Poci się. Wypaca nocne ekscesy. Dłonie w rękawiczkach dyrygują rytmem, szczupła pupcia przesuwa się w obcisłych, króciutkich szortach wzdłuż dwupasmowego korka, wiodącego do Varanasi, złotego i różowego w porannej mgiełce. Faceci gwiżdżą i wołają, ale szybko chodzące cudzoziemki są szybsze niż poranny varanaski ekstremalny korek. Lepiące się do stóp sportowe buty mogą przenieść Najię Askarzadah o całe przecznice w czasie, w którym oni przesuną się szarpnięciem o długość samochodu. Przy nowym parku handlarze już rozkładają swoje plastikowe płachty, układają owoce, akumulatory do samochodów i podroby lekarstw w obwisłym, pylistym cieniu na wpół uschłych migdałowców. To będzie najgorętszy dzień jak dotąd, mówią Najii pory skóry. Zanim się załamie, osiąga szczyt nieznośności, mówi Bernard. Popijając wodę z butelki, przepatruje horyzont, lecz niebo nad wieżowcami Ranapuru przypomina odwróconą misę z kutego brązu.
Czuje ciepło promieniujące z wielkiego auta o cichym silniku, zanim jeszcze zbliży się do niej wielki terenowy merol, opalizujący skarabeuszową czernią. Opuszcza się lustrzana szyba, dudnienie dhol'n'bass wzmaga się o oczko.
— Cześć! Cześć!
Gapi się na nią szczerbaty, śniady gunda. Wokół szyi ma owinięty sznur pereł.
Spuść głowę, unieś pięści. Nie zatrzymuj się. Czuje drganie na pośladku; ktoś dzwoni na przypiętego do paska palmera. To nie połączenie głosowe, ani wideo, ani tekst — lecz bezpośredni transfer danych. Potem merol przyspiesza, kierowca macha jej swoim palmerem i pokazuje „OK”. Wciska się czarnym autem w lukę między miejskim autobusem a cysterną z wodą w wojskowej eskorcie.
Najia ma ochotę paść w chłodek imperialnego basenu, ale tajemnicza wiadomość nie pozwala. To plik wideo. Dziennikarski instynkt nakazuje ostrożność. Zabiera palmera do kabiny prysznicowej i klika w nagranie. N.K. Jivanjee zasiada w lekkim, przewiewnym pawilonie wyściełanym przepięknymi, wzorzystymi kalamkari. Tkaniny delikatnie powiewają, wydymając się ciążowo. N.K. Jivanjee robi namaste.
— Dobre rano, pani Askarzadah. Zakładam, że moi posłańcy o takiej właśnie porze dostarczą pani wiadomość. Spacer na pewno był odświeżający, ćwiczenia fizyczne z samego rana to zaiste najlepszy początek dnia. Żałuję, że nie mogę powiedzieć, że sam witam pierwsze promienie słońca odprawiając Surja Namaskarę, ale wie pani… wiek… W każdym razie, gratuluję użytku, jaki zrobiła pani z mojej ostatniej informacji. Znacznie lepiej niż oczekiwałem, jestem bardzo, bardzo zadowolony. Dlatego postanowiłem powierzyć pani kolejną publikację zastrzeżonych danych. Przejmie je pani od mojego pracownika dziś o północy, pod adresem, który pojawi się na tym ekranie. Będzie to informacja o najwyższej wrażliwości, myślę, że nie przesadzam, mówiąc, że odmieni ona polityczny obraz tego kraju. Powtarzam i podkreślam wszystkie moje poprzednie ostrzeżenia. Niemniej jednak, jestem pewien, że mogę na pani polegać. Dziękuję i wszystkiego najlepszego.
Читать дальше