Groźna ruska laska chwyta spojrzenie Shiva, zaprasza go kiwnięciem głowy. I twoją małpeczkę też.
— Chodź ze mną na górę — mówi do Juhi. — Nie musisz z nimi gadać.
Myśli już, co zrobi, kiedy dostanie zaliczkę. Będą następne Kunda Khadary, pokój w hotelu i jakiś lokal z telewizorem i żarciem dla Yogendry. Zaczyna już czuć ciepło w żołądku. Barki się cofają. Podbródek idzie do góry, krok robi się dłuższy i lżejszy. Złota śmietanka odwraca się, Kunda Khadary jak małe morderstwa w ich dłoniach. Pośrodku nich złote dzieci. Nitish i Chunni Nath obok siebie, w identycznych brokatowych śerwani. Twarze mają gładkie, z dziecięcym tłuszczykiem, o wiele bardziej szczere i niewinne niż powinny być. Chunni ma włosy do pasa, Nitish ogoloną głowę, jego czaszka połyskuje miką. Shivowi kojarzy się z dzieckiem chorym na raka. Uśmiechają się. Teraz widzi, gdzie się to skrywa. W tych starych, starych uśmiechach. Nitish go przyzywa.
— Pan Faraji. — Głos Nitisha Natha jest wysoki i dźwięczny, przebija się przez muzyczny miks. — A ten chłopak to…?
— Mój asystent.
— Rozumiem.
Shiv czuje pod skórzaną kurtką kropelki potu. Czytają i analizują każde jego słowo, niuans, ton, układ mięśni. Znów czuje ten zapach. Nie wie czy to prawda, czy złudzenie, ale w pobliżu Braminów zawsze czuje, że coś jest nie tak, coś mają popieprzone w genach. Nie pachną jak ludzie.
— A ta… samiczka?
— Nikt. Poznałem przed chwilą. Nic ważnego.
— Świetnie. Pan pozwoli ze mną.
Idą na poziom nad wszystkimi poziomami, zwisającą z głównego dźwigu klateczkę z siatki zbrojeniowej. Shiv, Yogendra i Nitish Nath wpasowują się w nią, jak cząstki pomarańczy w skórkę. Cały zgiełk, echa, szmer ciał tańczących w ciszy na tarasowych peronach cichnie tak nagle, że Shiv odczuwa to jak ostry ból.
— Tu jest pole wyciszające — mówi Nitish Nath. Jego głos brzmi płasko, jakby mówił Shivowi prosto w bębenek. — Sprytne, nie? Bardzo przydatne do dyskretnych spraw. Jesteśmy zadowoleni z pana wyników, jak dotąd. Pana etyka biznesowa jest czymś niespotykanym. Przekazano panu, że jeśli będziemy usatysfakcjonowani pana pracą, pojawią się nowe zadania. Chcemy zaoferować panu kolejny kontrakt. Będzie niebezpieczny. Z pewnym prawdopodobieństwem może pan zostać zabity. W zamian przejmiemy pana długi wobec Dawoodów. Ich maszyny nie będą już pana odwiedzać. I dorzucimy dość, żeby się pan urządził, w tym mieście, czy w innym.
— A jakie to zadanie?
— Ekstrakcja, panie Faraji. Najpierw rys historyczny. Niewiele pan z tego zrozumie, ale nie będzie pan mógł powiedzieć, że nie został w stu procentach poinformowany. Amerykański rząd od pewnego czasu zleca na zewnątrz różne związane z wywiadem zadania obliczeniowe, których nie może przetworzyć u siebie, z uwagi na Ustawy Hamiltona. Przeważnie wykorzystują przechowalnie danych w krajach, które nie podpisały międzynarodowych umów i mają dostęp do wysokopoziomowych sztucznych inteligencji. Wie pan, co to znaczy: generacja dwa i pół?
— Komputer, którego nie da się odróżnić od człowieka przez siedemdziesiąt pięć procent czasu.
— Dobre podsumowanie. Ustawy zakazują wszystkiego, co jest powyżej tego poziomu. A wszystko co poniżej trzeba licencjonować. Bharat nie jest sygnatariuszem, ale samodzielnie licencjonuje wszystko do dwóch i pół, aby zachować swoją dominującą pozycję na rynku medialnym, przez Miasto i wieś i tym podobne. Nasz klient ustalił, że pewien sundarban w Bharacie zajmuje się deszyfracją dla Stanów Zjednoczonych — są w to zaangażowane NASA, Pentagon i CIA, co jest dość niezwykłe, ale sugeruje, jak ważne jest to zadanie. Nasz klient chce dostać klucz do tego szyfru.
— Co konkretnie miałbym zrobić? — Od pola wyciszającego Shiva aż bolą trzonowce.
Nitish Nath klaszcze w małe, pulchne rączki.
— Bardzo konkretnie! Zadanie składa się z dwóch części. Najpierw trzeba ustalić, który sundarban to robi. Potem dokonać infiltracji i wykraść klucz. Wiemy, że trzy tygodnie temu przyjechał do Bharatu ten człowiek. — Nitish Nath unosi dłoń. Ma na niej rękawiczkę od palmera. Wyświetla w nim wideo przedstawiające brodatego zachodniaka w tych workowatych ciuchach, które nigdy im dobrze nie pasują. Zdybano go w Kashi, jak wysiada z fatfata, patrzy w lewo, w prawo, przechodzi przez ulicę i przepycha się przez tłum do baru. Wideo się zapętla. — Nazywa się Hayman Dane, jest Amerykaninem, niezależnym specem od krypto.
Shiv przygląda się grubasowi.
— Wygląda na to, że czeka go dotkliwy ból.
Nitish Nath chichocze. Nie jest to dźwięk, który Shiv chciałby usłyszeć jeszcze raz.
— Kiedy będzie pan dysponował lokalizacją i planem zorganizowania ekstrakcji, nasz klient pokryje faktyczne pana koszty. My oprócz tego dorzucimy hojne wynagrodzenie. A teraz możemy już stąd zejść? Od pana zapachu robi mi się niedobrze.
Pole wyciszające znika z pyknięciem. Wokół Shiva imploduje Construxx sierpień 2047. Wydaje mu się świeży, zwinny, oddychający, czysty. Shiv schodzi za Nitishem Nathem po stromych schodkach do strefy dla VIP-ów.
— Mam wolną rękę?
— Tak. Ale nic nie może pozwolić powiązać pana z nami, czy naszym klientem. A teraz, pana decyzja.
Decyzja jest oczywista.
— Wchodzę w to.
— Super super super! — Nitish Nath zatrzymuje się na dole schodów i wciska swoją małą, gładką rączkę w dłoń Shiva.
Shiv zwalcza odruch cofnięcia jej. Ręka wydaje mu się martwa. Widzi trupa kobiety wysuwającego się z czarnego plastiku w czarną wodę rzeki.
— Chunni! Pan Faraji jest z nami!
Chunni Nath jest o połowę niższa od Shiva, ale kiedy unosi wzrok i patrzy mu w oczy, włosy na jajach jeżą mu się ze strachu. Oczy ma jak ołowiane kulki.
— Jest pan z nami. Świetnie. — Przędzie słowa jak bawełnę. — Ale czy jest pan jednym z nas?
Jej brat uśmiecha się.
— Co ma pani na myśli, pani Nath?
— Mam na myśli, że wykazał się pan w paru drobiazgach, ale to może zrobić byle gunda z ulicy.
— Nie jestem jakimś tam gundą z ulicy… — Na dole na parkietach migocze błękitem.
— Proszę to udowodnić, panie Faraji. — Zerka na brata, Shiv czuje dłoń Yogendry na rękawie. — Ta dziewczyna, z którą pan przyszedł i wszedł tu na górę. Zdaje się, mówił pan, że poznał ją przy barze?
— Spotkałem ją tutaj, chciała zobaczyć piętro dla VIP-ów.
— Powiedział pan, że to „nikt”.
— Tak powiedziałem.
— Świetnie. Niech pan ją zrzuci za poręcz.
Shiv ma ochotę się roześmiać, potężnym, rozkaszlanym, warkotliwym śmiechem wielkości tej potężnej podziemnej komory, uśmiać się ze słów, których przecież nie da się powiedzieć.
— Bardzo wiele panu powierzyliśmy, panie Faraji. Możemy żądać chociaż takiego dowodu, że jest pan godny zaufania.
Śmiech zamiera mu w gardle. Platforma jest wysoka, zimna i niepewna nad głęboką otchłanią. Światełka kojarzą się z atakiem padaczki.
— Żartujecie sobie. Świry. Powiedziała, że jesteście pierdolniętymi świrami, że lubicie robić takie rzeczy, pogrywać w durne gry.
— Tym lepszy mamy powód. Nie tolerujemy obelg, panie Faraji. To będzie próba dla pana, ale i dla nas. Czy wierzy pan nam, że można to tutaj zrobić i nikt nie tknie pana nawet palcem?
To byłoby łatwe. Stoi przy balustradzie, zerka na niego i resztę astronomicznie bogatych na antresoli. Rozluźniona Kunda Khadarami. Podciąć stopą, popchnąć, obrót wokół metalowej poręczy i poleciałaby. Ale nie może tego zrobić. Jest handlarzem narządami, pośrednikiem, rzeźnikiem, wyrzuca trupy do rzeki, ale nie jest mordercą. Zresztą sam już nie żyje. Równie dobrze mógłby wleźć teraz na tę poręcz, rozłożyć ręce i spaść.
Читать дальше