— Pechowo — mówi Shiv, wstając i schodząc w dół jeden stopień, dwa, trzy do pierwszego rzędu.
— Pierdol się, facet! — krzyczy Hayman Dane. — Będziesz miał niezły problem. Już właściwie nie żyjesz. Ty, ten twój przydupas, ta dupa i jebany koteczek.
— Ależ nie ma żadnego problemu — mówi Shiv, siadając i opierając podbródek na dłoniach złożonych na drewnianej poręczy. — Możesz mi po prostu powiedzieć, dla którego sundarbanu pracujesz.
— Ile razy mam to, kurwa, powtarzać?! — drze się Hayman Dane. Nitka śliny ścieka mu z kącika ust na piasek, na którym leży na boku, z twarzą czerwoną z wściekłości.
Jak na geniusza, to robi z siebie niezłego idiotę, myśli Shiv. Ale tak to jest z tymi zachodnimi geniuszami — goście są nieludzko dobrzy w jakimś wąskim wycinku.
* * *
Przewiewny ranek rozpoczynał się feerią karmazynu i szafranu, pod obwisłymi splotami kabli zasilających i komunikacyjnych, gdy Yogendra brał samochód, żeby zgarnąć klienta. Idą niespokojne czasy. Może nawet ten dawno obiecany monsun. Shiv owinął się kurtką, nagle zmarznięty, i poszedł złożyć wizytę swojemu doradcy technicznemu. Anand był aspirującym dataradźią, hodującym małą stajenkę nielicencjonowanych aeai poziomu 2.5 w Panch Koshi, na zapleczu warsztatu szewskiego swojego wuja. W ten właśnie sposób poznał go Shiv — kiedyś zanosił tam buty. Wuj znał się na skórze. Zszywał je pięknie i gładko, na poczekaniu, najdrobniejszym ściegiem, jaki Shiv w życiu widział. Anand podawał klientom kawę, dobrą, mocną, arabską, dla chętnych rozpuszczał jeszcze w słodkim, wrzącym płynie kulkę nepalskiego haszu.
Tego ranka Anand zasłaniał czerwone, łuszczące się oczodoły wielkimi okularami od Gucciego. Chodził na amerykańskim czasie. Shiv ułożył się na niskich poduszkach, uniósł maleńką, pięknie pachnącą filiżankę i pociągnął łyk. W klatkach zwisających z belek otwartego, drewnianego balkonu trzeszczały i gadały gwarki. Shiv przekrzywił głowę, czekając, aż Nepalczyk zaskoczy.
— Nalot na sundarban. — Anand zasznurował usta i pokiwał głową; aspirujący dataradźowie w ten sposób wyrażali podziw. — Moja pierwsza rada: jeśli możesz się jakoś od tego wykręcić, to się wykręć.
— A druga?
— Tam będzie permanentna inwigilacja. Mogę ci wyhodować jakiś soft, który prawdopodobnie zapewni ci niewidoczność dla najpospolitszych monitorujących aeai — mało która w ogóle wychodzi poza poziom 1, tylko że ci goście z definicji nie posługują się typowymi branżowymi standardami. Dopóki nie wiem, o kogo chodzi, mogę sobie tylko zgadywać. — Anand nadął policzki: konsternacja aspirującego dataradźi.
— Właśnie nad tym pracujemy.
Yogendra będzie już prawie na miejscu. Zarezerwowali sobie miejsce parkingowe przed hotelem — dogadali się z portierem. Będzie właśnie opuszczał szybę, sięgał po żądło na siedzeniu obok. Żadnej broni palnej. Shiv nie cierpiał broni palnej. Chłopcze, masz jeden strzał, więc traf.
Shiv wyprostował się na niskiej, haftowanej sofie. Kawa bulgotała na trójnogu nad węglowym piecykiem. Anand nalał dwie kolejne filiżanki. Może i wygląda jak lawda, ale to, co robi, robi nieźle, pomyślał Shiv.
— Moje kolejne pytanie?
— Jak bardzo wierzysz w spiskową teorię dziejów.
— Ja nie wierzę w żadną teorię.
— No, stary, każdy ma jakąś teorię. Pod wszystkim kryje się teoria. Szwagier mojego kuzyna przetwarza dane dla ESA i tam się mówi tak. Pamiętasz, jak jakiś czas temu Amerykanie, Ruscy, Chińczycy i Europejczycy ogłosili, że wysyłają bezzałogową misję na Tierrę?
Shiv pokręcił głową. Po drugiej filiżance głos Ananda zaczął brzmieć jak potoczysta bajka, jak jego matka opowiadająca mu historię o Ramie i mężnym Hanumanie.
— Pierwsza PTZ? Planeta Typu Ziemskiego? Nie? No, w każdym razie, znaleźli tę całą Tierrę i na wszystkich kanałach newsowych trąbiło się w kółko, że budują sondę, żeby ją tam wysłać. I teraz słuchaj, tu jest spisek: nie ma żadnej misji na Tierrę. I nigdy nie było. To wszystko ścierna, zasłona dymna, kryjąca to, co naprawdę tam kombinują. Plotka mówi, że coś znaleźli. Coś, czego nie stworzył Bóg, ani my. Jakiś obiekt, w dodatku stary. Nieźle stary. Nie miliony, ale miliardy lat. Wyobrażasz to sobie? Arahby lat. Skala czasowa Brahmy. Zaczęli robić w gacie ze strachu, tak bardzo, że są gotowi narazić tajemnicę i przychodzą do jedynych ludzi na świecie, którzy znają się na kwantowym krypto. Czyli do nas. — Dźgnął się kciukami w pierś.
Amerykanin właśnie wychodzi, pomyślał Shiv, unosząc się ze słodkim dymem w sześcian wypełniającego podwórze powietrza, z daleka od płaskich słów, na ulicę, gdzie pracują kobiety, gdzie czeka wielki, wynajęty samochód ze skrytą w środku igłą. Będzie teraz wychodził, blady, mrugający, zmarznięty. Nawet nie spojrzy na samochód. Będzie myślał o swojej kawie i pączku, kawie i pączku, kawie i pączku. Przyzwyczajenia nas zabijają. Shiv usłyszał splunięcie żądła. Zobaczył kolana grubasa załamujące się od środków chemicznych przeciążających mu neurony motoryczne. Zobaczył Yogendrę taszczącego go do bagażnika. Uśmiechnął się na widok chudego dziecka ulicy próbującego wepchnąć przez klapę potężnego faceta.
Shiv siedział, z rękoma na kolanach, na miękkiej poduszce. Pasma porannych chmur roztapiały się, niebo błękitniało. Jeszcze jeden śmiertelnie suchy dzień. Słyszał radio gdzieś w oddali. Spiker był czymś bardzo podniecony. Uniesione głowy, dyskusje, potępiający ton. Zadarł głowę, obserwował parę unoszącą się znad kawy — kiedy zmrużył oczy zlewała mu się ze smugami kondensacyjnymi na niebie. Nepalska kulka świątynna mówiła: Uwierz. Nic nie jest pewne, wszystko jest wiarygodne. Wszechświat jest wielki. Kurna. Wszechświat był mały, ciasny, wredny i wepchnięty w klin jasności, muzyki i ciała, mający zaledwie dwadzieścia parę lat, nie szerszy niż twoje pole widzenia. A kto myśli inaczej, ten jest amatorem.
— A moje trzecie pytanie?
Yogendra na pewno już go ma, już jakoś władował go na tył, zanim ustąpiły spazmy, już zawrócił w korku, mówiąc „walcie się” autom fatfatom ciężarówkom autobusom motorowerom i świętym krowom, już go wiezie na miejsce.
Oczy Ananda rozszerzyły się, jakby obejmowały prawdę za wielką nawet dla wierzącego w spiskowe teorie aspirującego dataradźi.
— Teraz naprawdę niewiarygodna sprawa. Nathowie się nie pierdolą, im się nie podskakuje, ale pogłoska mówi, dla kogo oni pracują, kim jest ich klient.
— Teorie spiskowe i pogłoski.
— Skoro nie ma Boga, pozostaje ci tylko tyle.
— Co to za klient?
— Pan Chodząca Dobroć we własnej osobie, przyjaciel biednych i obrońca uciśnionych, postrach Ranów i młot Awadhu: proszę państwa, wielmożny N.K. Jivanjee.
Shiv darował sobie trzecią filiżankę kawy z prądem.
* * *
Wstaje i przesuwa się, powoli, jak nakazuje dramaturgia, do pierwszego rzędu. To wskazówka dla Yogendry, żeby zeskoczył na piasek. Spacerowym krokiem podchodzi do Haymana Dane’a, który zaczyna sapać. Yogendra przekrzywia głowę, potem w drugą stronę, przyglądając mu się jak nieznanemu owocowi. Mruży oczy, sprawdza, czy Dane widzi, co robi: unosi odciętą małżowinę. Tanecznym krokiem podchodzi do uwięzionej mikroszabli i delikatnie upuszcza ucho przez pręty. Jedno kłapnięcie. Shiv słyszy cichy, lecz wyraźny chrzęst. Hayman Dane zaczyna wyć: wysoki, sikający w gacie skowyt, jęk człowieka obawiającego się o własne życie, jęk człowieka, który nie jest już człowiekiem. Krzywi się na ten wstrętny, ohydny dźwięk. Przypomina sobie, jak Yogendra wprowadził go z tunelu na ring, popychając szturchnięciami obu rąk. Grubas drobił małymi, niepewnymi kroczkami, bojąc się stracić równowagę, rozglądając się, mrugając, próbując dojść, co to właściwie za miejsce. Teraz widzi szczyny rozlewające się ciepłą, ciemną kałużą po jego beżowych szortach, jak wody płodowe — nie wierzy własnym oczom, że ten biały, zachodni geniusz do wynajęcia może skończyć tak szybko i tak głupio.
Читать дальше