Najia Askarzadah zna ten adres. Zanim dołączy do swoich współspacerowiczek, pluskających się w błękitnym basenie, pamięta, by zamknąć palmera w pokoju.
* * *
Wystarczy gdzieś pójść raz, żeby znaleźć się tam powtórnie szybciej niż ci się wydaje. Zgiełk klubu atakuje uszy. Ławki z odpadowego drewna są zatłoczone mężczyznami wymachującymi pokwitowaniami zakładów i drącymi się na upstrzonym krwią piasku. Wielu jest w mundurach. Każda wojna to zakład. Wskazówki z palmera kierują ją w dół schodami, prosto w pierwszy rząd. Dźwięk, zapach potu, rozlanego piwa, utlenionych perfum, po prostu przytłaczają. Najia przepycha się między rozkrzyczanymi, rozgestykulowanymi ciałami. Przez las dłoni dostrzega mikroszable trzymane wysoko przez właścicieli, paradujące wokoło piaszczystego ringu. Zastanawia się nad tym zwierzęco przystojnym chłopakiem, który wpadł jej w oko pierwszego razu tutaj. Potem koty spadają na piasek, ich właściciele nurkują pod barierą ringu, a tłum wali naprzód z rykiem jak hymn. Najia przepycha się do budek satta. Bukmacherzy mierzą ją spojrzeniami oczu zza liliowych, okrągłych okularków. Gruba kobieta przyzywa ją do siebie.
— Siadaj, siadaj, tu koło mnie.
Najia wciska się na ławkę obok niej. Jej ubranie śmierdzi przypalonym ghi i czosnkiem.
— Ma pani coś dla mnie?
Bukmacherka nie zwraca na nią uwagi, wzrok ma utkwiony w swoim zeszycie. Jej pomocnik, chudy staruszek, zgarnia szponami kasę i pstryka kwitkami po wypolerowanym drewnianym blacie. Zapowiadacz zeskakuje z wysokiego krzesełka i wbiega na ring, by ogłosić kolejną rundę. Dziś jest przebrany za pierrota.
— Nie, ale ja mam — słyszy za jej plecami. Odwraca się.
Facet nachyla się nad oparciem jej ławki. Jest ubrany w czarną skórę, Najia czuje jej zapach, dymny, zmysłowy. Dziki chłopaczek z mercedesa stoi u jego boku: ta sama koszula ten sam uśmiech ten sam sznur pereł. Mężczyzna unosi mocną, żółtą kopertę formatu A4.
— To dla ciebie. — Ma ciemne, wilgotne oczy, piękne jak u dziewczyny. Takich oczu się nie zapomina, Najia wie, że już je wcześniej widziała. Lecz waha się przed wzięciem koperty.
— Kim ty jesteś?
— Płatnym agentem — odpowiada facet.
— Wiesz, co tam jest?
— Ja tylko to doręczam. Ale wiem, że wszystko co tam jest, jest autentyczne i da się zweryfikować.
Najia bierze kopertę, otwiera ją.
Ręka chłopaka z merola wystrzela nad ścianką, zatrzymując ją. — Nie tutaj — mówi mężczyzna.
Najia wsuwa kopertę do swojej torby na ramię. Kiedy odwraca się ponownie, miejsce jest puste. Chciałaby zadać to dręczące pytanie: „Dlaczego ja?”. Lecz mężczyzna o przepięknych oczach na to również nie znałby odpowiedzi. Wkłada torbę na ramię i lawiruje z powrotem przez tłum, podczas gdy zapowiadacz skrada się wokół ringu, trąbiąc pneumatycznym klaksonem i krzycząc: „Obstawiać! Obstawiać! Obstawiać!”. Przypomina sobie, skąd zna te oczy. Spotkała je właśnie w tej perspektywie — ona przy balustradzie balkonu, on w zagrodzie satta.
Wraca na skuter, włącza się do ruchu. Dziś miasto wydaje się bliskie, groźne, z nożem w zanadrzu. Auta i ciężarówki chcą mieć ją pod kołami. Ulica korkuje się z powodu krowy niespiesznie, radośnie sikającej sobie pośrodku jezdni. Najia otwiera żółtą kopertę, wyciąga górną jedną trzecią pierwszego zdjęcia. Wyciąga połowę. Potem całość. Potem następne zdjęcie. I następne.
Krowa powędrowała dalej. Furgonetki trąbią, kierowcy krzyczą, machają, obrzucają ją barwnymi przekleństwami.
I następną. I następną. Ten człowiek. Ten człowiek to. Ten człowiek, rozpoznaje go, choć to twarz, która umie skrywać się dobrze przed kamerami. Mówi się, że jest wolą sprawczą Sajidy Rany. Jej osobisty sekretarz. Daje forsę. Cały plik. Neutko. W klubie. Shaheen Badoor Khan.
Gapi się na nią cała ulica. Idzie już wymachujący lathi policjant. Najia Askarzadah wciska fotografie do koperty, z bijącym sercem przekręca gaz, rusza, pyrkocząc pyk-pykpyk-pyr alkoholowym silniczkiem. Shaheen Badoor Khan. W rozdudnionym, jadowitym potoku pojazdów steruje nią samo ciało migdałowate, widzi pieniądze, widzi apartament nad rzeką w New Sarnath, widzi ciuchy-nówki i gigamegawakacje i szampana, który nie jest Omarem Khayyamem, i wywiady i jej nazwisko na nagłówkach idących przez wszystkie kolumny w całym Bharacie, w całych Indiach, na całym świecie, i rodziców otwierających „Dagens Nyheter” w dalekiej, eleganckiej, chłodnej Szwecji, a tam pod nagłówkiem wiadomości z zagranicy zdjęcie podpisane przez ich córkę.
Zatrzymuje się. Jej serce bije arytmicznie, trzepocze, wyrywa się. Tak działa kofeina tak działa szok tak działa ostry seks tak działa radość. Tak działa otrzymanie wszystkiego, czego się pragnęło. Widzi. Słyszy. Czuje. Stoi w obliczu wiru barw i dźwięków. Jej przedświadomość nie mogła jej zaprowadzić gdzie indziej niż w samo serce bharackiego obłędu i sprzeczności. Rondo Sarkhand.
Nic, co ma silnik i koła, nie przedostanie się przez to skrzyżowanie. Odchodzące odeń promieniście drogi nabrzmiały jak chore żyły, obrastając miasteczkami namiotów i obozami ciężarówek, lśniącymi od żółtych ulicznych świateł i blasku przydrożnych kapliczek. Najia stawia stopy na ziemi i prowadzi skuter na obrzeża, wabiona urodą chaosu. Wirująca ściana koloru, przebłyskująca między plątaniną ciężarówek i plastikowych folii, to ludzka karuzela, tańcząca i śpiewająca wokół jaskrawo pomalowanej betonowej figury Ganeśi. Niektórzy niosą transparenty, inni trzymają lathi za czubek, tak że ich końce kołyszą się i podskakują nad głowami jak trzcinowe zarośla na przedmonsunowym wietrze. Noszą dhoti i koszule, niektórzy są w zachodnich spodniach, a nawet garniturach. Paru nagich, wysmarowanych popiołem sadhu. Przebiega grupka kobiet w czerwieni, wyznawczyń Kali. Wszyscy mimo woli wyrównali krok, poruszają się idealnie w jednym rytmie. Pojedyncze osoby odchodzą i przychodzą, ale krąg porusza się wiecznie. Walec powietrza pomiędzy fasadami budynków wibruje jak bęben.
W jej pole widzenia wtacza się ogromny czerwono-pomarańczowy obiekt — ratha jatra, jak ta, którą widziała na Industrial Road. Może nawet ta sama. Rydwan Śiwy N.K. Jivanjeego. Prowadzi skuter w głąb. Synkopowane skandowanie to szalony, radosny hymn. Czuje, jak jej oddech i puls synchronizują się z tym tańcem, jak ściska się łono i twardnieją sutki. Szaleństwo ją wchłania, zaczyna ją określać. To właśnie to wariactwo i niebezpieczeństwo, którego poszukiwała na odtrutkę od swojej bezpiecznej szwedzkości. Mówi, że jest tu jeszcze życie pełne niespodzianek, warte przetrzymania. Podniecająco żebrowane! Sztruksowe spodnie! — krzyczy ogromna, żółta reklama nad zwariowanym odpustem.
Karsevak z wystającymi zębami wciska jej kartkę formatu A5.
— Czyta czyta! Demony nas atakują, napaleni gwałciciele dzieci! — krzyczy. Ulotka ma z przodu tekst w hindi, z tyłu po angielsku. — Nasi przywódcy idą na pasku chrześcijan i demonicznych mahometan! Założyciele Mata Bharat! Czyta ulotkę!
Na ulotce jest spory rysunek przedstawiający Sajidę Ranę jako kukiełkę z teatru cieni, tańczącą w swoim designerskim mundurze polowym, za drążki trzyma hakonosy, karykaturalny Arab w czerwono-białej kefii na głowie. Rana wskazuje drogę amerykańskiemu telewizyjnemu kaznodziei, siedzącemu za sterami wielkiego buldożera, z cygarem w zębach, najeżdżającemu na hinduską matkę z dzieckiem, kryjącą się pod szczurem-wahaną rozjuszonego Ganeśi, z uniesioną trąbą i gotowym do ciosu toporem.
Читать дальше