— No dobra, wszystko — mówi Nanak.
Tal otwiera oczy, by ujrzeć, jak pierścień skanera rozdziela się na połówki i chowa pod stołem diagnostycznym.
— I jak?
— Poza typowym zębem czasu, wyglądasz pięknie w środku. Pełno światła. I pozostaje tylko standardowe kazanie: tłuszcze nasycone, alkohol, tytoń, leki bez recepty i umiarkowana ilość ćwiczeń.
— A co z… — Tal unosi rękę do głowy.
— Wszystko jest z tobą w porządku. Wystawiam ci nieskazitelne świadectwo zdrowia. Co, nie cieszysz się? A teraz wstawaj, zjesz ze mną kolację i opowiesz, o co tak naprawdę chodzi.
Zsuwając się z krawędzi leżanki, Tal wypróbowuje tuzin pretekstów do odrzucenia zaproszenia, po czym uświadamia sobie, że jeśli nie powie Nanakowi, co mu leży na sercu, cała wycieczka do Patny to głupkowaty kaprys.
— Dobrze — odpowiada. — Przyjmuję.
Kolacja jest prosta, wyśmienite wegetariańskie thali podane na pomoście nawigacyjnym, z którego kiedyś kapitanowie obserwowali swoją flotyllę barek.
Suniti, asystentka i kucharka Nanaka, serwuje butelki zimnego kingfishera oraz rady, jak należy jeść każde z dań, „ugryź kęs i trzymaj go, aż język zdrętwieje”, „dwa kęsy”, „łyżeczka tego, łyk tego i na koniec limonka”. Strefa wolnego handlu Gandak zwija się właśnie po dniu zarabiania dywidend dla przedstawicieli branży medycznej z Nebraski. Z barek przywiewa muzykę i zapach gandzi: to przedsiębiorcy wychodzą ze swych warsztatów, aby w ostatnich promieniach słońca poopierać się o reling, zapalić i łyknąć piwa.
— No, teraz musisz mi zapłacić — mówi Nanak, a widząc konsternację na twarzy Tala, dotyka jej delikatnie, uspokajająco. — Oj, nie, nie. Tym się zajmie Suniti. Ty musisz mi zapłacić to, co należy się za to znakomite jedzenie, piękny wieczór i moje świetne towarzystwo — zapłacić tym, baba, co ukrywałoś przede mną przez cały dzień.
Tal przekręca się na plecy na miękkiej macie tatami. Niebo nad nim przecinają pasma fioletowych chmur, pierwsze, jakie widziało od miesięcy. Wyobraża sobie, że czuje zapach deszczu, tak wyczekiwanego. Wyimaginowane wspomnienie.
— Ktoś się pojawił, ale to już wiesz.
— Domyślałom się.
W aksamitniejącym mroku wybrzmiewają nuty samotnego bansuri. Gdzieś na dole pośród badmaśiów siedzi sobie muzyk i wygrywa starożytną biharską ludową pieśń.
— Ktoś, kto jest inteligentny, odnosi sukcesy, jest cichy i zamyślony, ma świetny gust, dużo tajemnic i sekretów, i wszystkiego się boi, ale bardzo tego pragnie.
— Oj, dźanum, czyż nie wszyscy tego szukamy?
— Ale ten ktoś przypadkiem jest mężczyzną.
Nanak nachyla się ku niemu.
— I to dla ciebie problem?
— Wyjechałom z Mumbaju, żeby uciec od skomplikowanych związków, i dostałom się w jeszcze bardziej skomplikowany. Odeszłom, bo nie chciałom grać w tę grę — w grę pod tytułem kobieta i mężczyzna. Dałoś mi nowe reguły, włożyłoś mi je do głowy, głęboko, a teraz one też przestały działać.
— Chciałoś, żebym sprawdziło, czy wszystko działa w prawidłowym zakresie parametrów.
— Ale ze mną musi być coś nie tak.
— Tal, nic nie jest z tobą nie tak. Przejrzałom cię na wylot. Jesteś idealnie zdrowe na ciele, umyśle i w kwestii relacji międzyludzkich. A ty chcesz, żebym ci powiedziało, co masz robić. Nazywasz mnie „guru”, myślisz, że jestem mądre, ale nie zrobię tego. Nie ma takiej reguły ludzkiego zachowania, której ktoś by gdzieś, kiedyś nie złamał, w niezwykłych, czy też pospolitych okolicznościach. Człowieczeństwo to umiejętność wzniesienia się ponad reguły. Taki już mamy wszechświat, że najprostsze reguły mogą wygenerować bardzo skomplikowane zachowania. Twoje implanty po prostu zapewniają zestaw nowych imperatywów, wolnych od ciśnienia reprodukcyjnego. I tyle. Reszta, dzięki bogom, zależy od ciebie. Gdyby nie powstawały z tego kłopotliwe i złożone problemy serca, całość byłaby nic niewarta. Bo to dzięki temu całe to przewspaniałe szaleństwo ma sens. Jesteśmy urodzeni dla kłopotów, tak jak iskry do lotu w górę — to właśnie jest w nas piękne — w kobiecie, mężczyźnie, transseksie, neutku.
Dźwięki fletu prześladują Tala. W wiejącej znad rzeki wieczornej bryzie wyczuwa sugestię deszczu.
— Pytanie brzmi „kto”, nie „co” — rzuca Suniti, zbierając thali. — Kochasz go?
— Myślę o nim przez cały czas, cały czas chodzi mi po głowie, chcę dzwonić do niego, kupować mu buty, robić mu miksy muzyczne i dowiedzieć się co lubi jeść. Wiem, że lubi kuchnię Środkowego Wschodu.
Nanak kołysze biodrami.
— Tak tak tak tak. Moja asystentka ma oczywiście rację, jak zawsze, ale nie odpowiedziałoś na jej pytanie. Kochasz go?
Tal robi wdech.
— Chyba tak.
— To wiesz, co musisz zrobić — mówi Nanak, a Suniti zgarnia z obrusa metalowe talerze i zabiera je, lecz po ułożeniu jej ramion Tal poznaje, że jest zadowolona.
Po kolacji idą do jacuzzi. Nanak i Tal chlapią się w sięgającej do sutków wodzie, w wielkiej, drewnianej wannie stojącej na drugim skrzydle pomostu nawigacyjnego, posypanej płatkami aksamitek, z odrobiną olejku z drzewa herbacianego, na uporczywą grzybicę stóp Nanaka. Po trzech stronach pionowo wznosi się dym z kadzidełek, powietrze nadnaturalnie nieruchome, pogoda w stanie nierozstrzygnięcia, oczekiwania.
Łuna nad Patną jest złotą mgławicą na zachodnim horyzoncie. Nanak gładzi Tala po udzie swoimi długimi, giętkimi palcami stóp. Nie ma w tym płciowego podniecenia. To dotyk, coś, co robią neutki przyjaciele. Tal wyciąga z plastikowej termoizolatki kolejne dwa kingfishety, otwiera je o krawędź wanny. Jedno dla siebie, drugie dla jego guru.
— Nanak, myślisz, że wszystko będzie dobrze?
— Z tobą, osobiście? Ze mną? Tak. Ludziom łatwo przychodzą pozytywne zakończenia. Z tym miastem, krajem, wojną? Nie jestem już takie pewne. Nanak sporo widzi ze swojego mostka. Przez większość dni widzę Atmosferyczną Brązową Chmurę, widzę, jak spada poziom wody, widuję szkielety na plaży, ale ich się nie boję. Boję się tych okropnych dzieciaków, zwanych Braminami. Ktoś, kto wymyślił tę nazwę, miał łeb. Powiem ci, co jest w nich takiego strasznego dla Nanaka. Nie chodzi o to, że żyją dwa razy dłużej, dwa razy wolniej niż my, ani że są dziećmi o prawach i upodobaniach dorosłych. Przeraża mnie, że przyszedł moment, w którym pieniądz może zmienić bieg ludzkiej ewolucji. Dotąd mogłoś dostać w spadku krory forsy, posłać dzieci do amerykańskich szkół — tak jak ci wszyscy pokrzyżowani wsobnie, mocno pieprznięci maharadźowie — ale nie dało się kupić IQ, zdolności, ani choćby ładnego wyglądu. Możliwe były tylko kosmetyczne zmiany. Ale w przypadku Braminów — możesz kupić całą nową infrastrukturę. Rodzice zawsze chcieli zapewnić swoim dzieciom przewagę, teraz mogą przekazać ją wszystkim przyszłym pokoleniom. Jest jakiś rodzic, który by tego nie chciał? Świętej pamięci Mahatma był bardzo bardzo mądry, ale nigdy nie powiedział większej bzdury niż ta, że sercem Indii są jej wsie. Sercem Indii i ich głową jest klasa średnia. Brytole o tym wiedzieli, dzięki temu ich garstka mogła rządzić nami przez sto lat. Nasze społeczeństwo jest zaciekle burżuazyjne — kasa, pozycja, szacunek. A teraz to wszystko zaczyna się bezpośrednio dziedziczyć — w genach. Możesz stracić wszystkie pieniądze na rynkach, zbankrutować, przegrać je, stracić w powodzi, ale genetycznej przewagi nikt ci nie zabierze. Skarb, którego nie ima się żaden złodziej, spadek, który swobodnie przechodzi na potomnych… Ostatnio sporo się nad tym zastanawiałom.
Читать дальше