— Co?
— Daj mi dokończyć, Man. Wylądowało sześć transportowców, żołnierze atakują L-City, zapewne także Hongkong, linie telefoniczne przerwane przy przekaźniku BL. Atak na Johnson City; zamknąłem pancerne drzwi pomiędzy J-City a Sub-Kompleksem. Nie mam łączności z Nowymlenem, ale obraz radarowy sugeruje atak. Tak samo Churchill, Sub-Tycho. Jeden statek na wysokiej orbicie elipsoidalnej nade mną, prawdopodobnie statek dowodzenia, nabiera wysokości. To wszystko.
— Sześć statków — co TY, do diabła, robiłeś?
Odparł tak spokojnym tonem, że i ja się opanowałem:
— Podeszły od ciemnej strony, Man; nie mam tam oczu. Lądowały po wariacko ciasnych trajektoriach, tuż ponad górami; ledwo dostrzegłem przelot tego z Luna City. Widzę tylko statek z J-City; pozostałe lądowania wydedukowałem z radarowych śladów balistycznych. Usłyszałem eksplozję na Zachodniej Stacji w L-City, teraz słyszę dźwięki walki w Nowymlenie. Reszta to wnioskowanie dedukcyjne, o prawdopodobieństwie powyżej 99%. Natychmiast zadzwoniłem do ciebie i Profesora.
Zaczerpnąłem tchu.
— Operacja Twardy Kamień, przygotować się do wykonania.
— Program gotów. Man, nie mogłem się z tobą skontaktować i posłużyłem się twoim głosem. Odtworzyć nagranie?
— Niet… Yes! Da!
Usłyszałem „siebie”, jak każę oficerowi dyżurnemu przy rampie starej wyrzutni ogłosić czerwony alarm do „Twardego Kamienia” — umieścić pierwszy ładunek w wyrzutni, pozostałe na transporterach, pełna gotowość, ale wystrzelić dopiero na mój osobisty rozkaz — potem kontynuować wystrzeliwanie zgodnie z planem, automatycznie. „Kazałem” mu powtórzyć.
— Okay — powiedziałem do Mike’a. — Działony przy wiertłach?
— Znów twój głos. Na stanowiskach, potem odesłałem je do poczekalni. Ten statek dowodzenia osiągnie aposelenium dopiero za 3 godziny 4,7 minut. W zasięgu baterii po ponad pięciu godzinach.
— Mogą manewrować. Albo wystrzelić pociski.
— Spokojnie, Man. Nawet pocisk zauważę z kilkuminutowym wyprzedzeniem. Na górze jest samo południe lunańskie — ile chłopcy mają wchłonąć? To niepotrzebne.
— Eee… przepraszam. Lepiej połącz mnie z Gregiem.
— Odtwarzam nagranie… — Usłyszałem „mój” głos rozmawiający z moim współ-mężem na Marę Undarum; „mówiłem” z napięciem, ale spokojnie. Mike przedstawił mu sytuację, kazał przygotować operację Proca Dawida, zachować gotowość do procedury automatycznej. „Zapewniłem” Grega, że główny komputer będzie na bieżąco programować komputer rezerwowy, a w razie przerwania łączności ten drugi automatycznie przejmie kontrolę. „Powiedziałem” mu jeszcze, że w razie utraty łączności na więcej niż cztery godziny ma objąć dowodzenie i samodzielnie podejmować decyzje — słuchać ich radia z Ziemi i wyrobić sobie pogląd na sytuację.
Greg był bardzo spokojny, powtórzył rozkazy, potem powiedział:
— Mannie, powiedz rodzinie, że ich kocham.
Byłem dumny z Mike’a; odpowiedział w moim imieniu dokładnie tak, jak było trzeba: odchrząknął z zakłopotaniem.
— Powiem, Greg… i słuchaj, Greg, ja ciebie też kocham. Wiesz o tym, prawda?
— Wiem, Mannie… i pomodlę się specjalnie za ciebie.
— Dziękuję, Greg.
— Na razie, Mannie. Wracaj do swoich obowiązków.
Więc wróciłem do swoich obowiązków; Mike odegrał moją rolę równie dobrze, jak ja bym to zrobił, może lepiej. Finnem, kiedy będzie można się z nim skontaktować, zajmie się „Adam”. Więc wyszedłem, i to szybko, po drodze krzycząc do Mamy, że Greg ich kocha. Była już w skafandrze, zdążyła zbudzić Dziadka i ubrać go w skafander — po raz pierwszy od lat. Więc pobiegłem, z zamkniętym hełmem i karabinem laserowym w ręku.
I dotarłem do śluzy nr 13, i stwierdziłem, że jest zablokowana od drugiej strony, i że przez bulaj nikogo nie widać. Wszystko w porządku, jak podczas próbnego alarmu — tylko że nigdzie nie było dyżurnych stiliagów.
Mogłem walić w te drzwi do woli. Wreszcie musiałem się cofnąć — przejść przez dom i przez tunele z warzywami do naszej prywatnej śluzy powierzchniowej, prowadzącej do naszej baterii słonecznej.
A na jej bulaj zamiast palącego światła Słońca padał cień — cholerny terrański statek musiał wylądować na powierzchni Davisów! Je go podpory wznosiły się nade mną jak gigantyczny trójnóg, patrzałem prosto w dysze.
Szybciuteńko wycofałem się, zablokowałem oba włazy, a po drodze zablokowałem wszystkie hermetyczne drzwi. Powiedziałem o tym Mamie i kazałem jej posłać do tylnych drzwi jednego z chłopców z karabinem laserowym — z tym tutaj.
Nie ma chłopców, nie ma mężczyzn, nie ma silnych kobiet — została tylko Mama, Dziadek i małe dzieciaki; reszta poszła szukać guza. Mimi nie chciała wziąć lasera.
— Nie umiem się z tym obchodzić, Manuelu, a trochę za późno teraz na naukę; weź ten karabin. Ale oni nie przejdą przez Tunele Davisów. Znam parę sztuczek, o których ty nawet nie słyszałeś.
Nie miałem czasu na kłótnie; sprzeczanie się z Mimi to tylko strata czasu — a ona chyba naprawdę zna sztuczki, o jakich ja nic nie wiem; utrzymała się przy życiu w Lunie bardzo długo, w gorszych warunkach, niż mnie dane było zaznać.
Tym razem śluza nr 13 była obsadzona; przepuścili mnie dwaj dyżurujący chłopcy. Spytałem, co słychać.
— Ciśnienie już w porządku — powiedział starszy. — Przynajmniej na tym poziomie. Walki w okolicy Promenady. Panie generale, czyj mogę iść z panem? Jeden wystarczy przy śluzie.
— Niet.
— Chciałbym zaliczyć Ziemniaka!
— Tu jest twój posterunek, masz tu zostać. Jeśli zjawi się tu jakiś Ziemniak, to możesz go zaliczyć. Tylko niech on nie zaliczy ciebie . — Potruchtałem dalej.
Wskutek własnego niedbalstwa, rozstania się ze skafandrem, z Bitwy o Korytarze zobaczyłem jedynie sam koniec — niezły ze mnie „minister obrony”.
Na obwodnicy skręciłem na północ, z otwartym hełmem; doszedłem do śluzy z wylotem na długą rampę na Promenadę. Śluza była otwarta; zakląłem i przystanąłem, żeby ją zakręcić, rozglądając się czujnie — zobaczyłem, dlaczego była otwarta; chłopak, który miał jej pilnować, leżał martwy. Więc bardzo ostrożnie zszedłem po rampie i na Promenadę.
Od tej strony była pusta, ale od miasta, gdzie się rozszerza, widziałem ludzi i słyszałem hałas. Dwie sylwetki w skafandrach i z bronią skierowały się w moją stronę. Spaliłem obu.
Ludzie w skafandrach są do siebie bardzo podobni; chyba wzięli mnie za swoich kolegów z flanki. A dla mnie z tej odległości wyglądali zupełnie jak chłopcy Finna — tylko że jakoś nie pomyślałem o tym. Żółtodziób nie porusza się tak, jak stary wyga; za wysoko podnosi stopy i zawsze próbuje się czegoś trzymać. Ale i tego nie analizowałem, nie pomyślałem nawet: „Ziemniacy! Zabić!” Zobaczyłem ich i spaliłem. Zanim uświadomiłem sobie, co zrobiłem, obaj osuwali się na posadzkę.
Zatrzymałem się, chciałem zabrać ich karabiny. Ale byli do nich przykuci, a nie mogłem wymyślić, jak otworzyć łańcuszki — chyba trzeba było mieć klucze. Zresztą to nie były lasery, tylko coś, czego nigdy jeszcze nie widziałem: prawdziwe karabiny. Potem dowiedziałem się, że strzelały małymi pociskami z własnym napędem i ładunkami wybuchowymi — wtedy wiedziałem tylko tyle, że nie mam pojęcia, jak się z nimi obchodzić. Miały też na końcu takie sztylety do kłucia, tzw. „bagnety”, i dlatego chciałem się do nich dobrać. W moim laserze miałem energii na jedynie dziesięć strzałów na pełną moc, a nie zabrałem zapasowej baterii; te sztylety wyglądały na użyteczne zabawki — na jednym była krew, pewnikiem lunatycka.
Читать дальше