* * *
S a m nie wiem, o czym opowiadać. Wszystkiego nie da rady, ale w książkach do historii piszą takie bzdury!
Nie lepszy był ze mnie „minister obrony” niż „kongresman”. Nie tłumaczę się, nie byłem przygotowany ani do jednego, ani do drugiego. Dla prawie wszystkich rewolucja to była amatorszczyzna; jeden Profesor wyglądał na takiego, który wie, co robi, ale i dla niego to była nowość — nigdy w życiu nie brał udziału w udanej rewolucji i nie był członkiem, ani tym bardziej głową, rządu.
Jako minister obrony nie mogłem wymyślić zbyt wielu sposobów obrony, poza podjętymi już krokami; tzn. drużyny Stiliagów w osiedlach i działa laserowe wokół radarów balistycznych. Jeśli NS postanowią nas zbombardować, to nie wiem, jak można im przeszkodzić; w całej Lunie nie było ani jednego pocisku przechwytującego, a takiej zabawki nie składa się z byle czego. Słowo daję, nie potrafiliśmy nawet zrobić głowicy jądrowej do takiej rakiety.
Ale nie powiem, że nie próbowałem. Poprosiłem kitajskich inżynierów, którzy zbudowali karabiny laserowe, żeby zainteresowali się problemem przechwytywania bomb czy pocisków — właściwie to ten sam problem, tyle że pocisk spada szybciej.
Potem zajmowałem się innymi sprawami. Miałem tylko nadzieję, że NS jednak nie zbombardują osiedli. Niektóre osiedla, zwłaszcza L-City, są tak głęboko, że przetrzymałyby chyba bezpośrednie trafienie. Jedna przestrzeń, najniższy poziom Kompleksu, gdzie mieszka główna część Mike’a, została zaprojektowana jako schron. Ale za to Sub-Tycho to wielka naturalna jaskinia, jak nasza Stara Kopuła, o stropie zaledwie kilkumetrowej grubości; lepiszcze pod nim trzeba ogrzewać rurami z gorącą wodą, żeby nowe pęknięcia chciały się uszczelniać — na Sub-Tycho wystarczyłaby całkiem niewielka bomba.
Ale bomba jądrowa może mieć nieograniczoną wielkość; NS mogły zbudować taką, która rozwaliłaby L-City — a teoretycznie nawet zafundować nam koniec świata taką pigułą, od której Luna rozłupałaby się jak jakiś melon i w ten sposób dokończyć dzieło tego asteroidu, którego ślady możecie obejrzeć w Tycho. W takim razie w ogóle nie dałoby rady im przeszkodzić, więc nie martwiłem się tym.
Zamiast tego poświęcałem czas na rzeczy, z którymi mogłem sobie poradzić: pomagałem przy nowej wyrzutni, próbowałem wymyślić lepsze przyrządy celownicze do wierteł laserowych wokół radarów (i przekonać rębaczy, żeby zostali z nami; połowa wypisała się, kiedy cena lodu poszła w górę), zorganizować zdecentralizowane systemy awaryjne dla wszystkich osiedli. Mike je projektował, rekwirowaliśmy wszystkie w miarę uniwersalne komputery, jakie wpadły nam w ręce (płaciliśmy „narodówkami” jeszcze mokrymi od farby), a w końcu przekazałem tę robotę Mclntyre’owi, byłemu Głównemu Inżynierowi Zarządu; znał się na tym, a ja, nawet gdybym chciał, nie dałbym rady wszystkiego podłączyć itd.
Zmobilizowaliśmy największy komputer, który zajmował się księgowością w Banku Hongkongu, Luna i w ich giełdzie. Przejrzałem instrukcję obsługi i stwierdziłem, że to cwany komputer, jak na niemowę, i spytałem Mike’a, czy nie nauczyłby go balistyki. Założyliśmy tymczasowe łącza, żeby dwie maszyny się zaznajomiły, i Mike zameldował, że może nauczyć go prostych zadań, do których chcemy go zatrudnić — jako rezerwę do nowej wyrzutni — choć Mike wolałby nie lecieć pilotowanym przez niego statkiem; jest zbyt przyziemny i bezkrytyczny. Właściwie głupi.
No cóż, w końcu nie miał gwizdać piosenek ani opowiadać kawałów; miał tylko wystrzeliwać ładunki z wyrzutni w odpowiednie milisekundzie i z odpowiednią prędkością, potem patrzeć, jak ładunek zbliża się do Terry i szturchnąć go, kiedy będzie trzeba.
Bank HK nie miał ochoty go sprzedać, ale mieliśmy patriotów w ich radzie nadzorczej. Obiecaliśmy go zwrócić, kiedy minie zagrożenie, i przewieźliśmy go do nowej wyrzutni — ciężarówką, był za wielki na kolejkę, a zajęło to cały ciemny pół-miesiąc. Musieliśmy założyć specjalną śluzę awaryjną, żeby wynieść go z osiedla w Kongu. Znów podłączyłem go do Mike’a, a ten podjął się nauczenia go sztuki balistyki na wypadek, gdyby w czasie nalotu przecięło jego łącze z nową wyrzutnią.
(Wiecie, czym zastąpili w banku komputer? Dwustoma urzędnikami z liczydłami. Wiecie, to takie ramki z paciorkami, najstarsze komputery cyfrowe, taki stary wynalazek, że nie wiadomo, kto go dokonał. Ruscy, Kitajcy i Japończycy używali ich od niepamiętnych czasów, a nawet teraz można je zobaczyć w małych sklepikach.)
Przeróbka laserowych wierteł na broń obrony kosmicznej była zadaniem łatwiejszym, ale też wymagającym więcej łamania głowy. Przyszło zostawić je na oryginalnych obsadach; nie mieliśmy ani czasu, ani stali, ani ludzi, żeby robić nowe lawety. Zajęliśmy się więc ulepszeniem przyrządów celowniczych. Zaczęliśmy zbierać teleskopy. Mało ich było — zesłańcy rzadko zabierają ze sobą lunety. Potem też popyt na nie jest niewielki. Znalazły się tylko instrumenty kartograficzne i lornetki hełmowe plus instrumenty optyczne skonfiskowane w terrańskich laboratoriach. Ale udało się wyposażyć wiertła w słabe szkła szerokokątne do śledzenia celu i silniejsze teleskopy do dokładnego naprowadzania plus podziałki wysokości kątowej i azymutu oraz telefony, żeby Mike mógł im mówić, gdzie mają celować. Cztery wiertła wyposażyliśmy w synchroniczne serwomotory, żeby Mike sam mógł nimi obracać — pożyczyliśmy je z Richardsona, astronomowie używali ich do astrograficznych kamer Bauscha i teleskopów Schmidta.
Ale najtrudniej było znaleźć ludzi. Nie szło o pieniądze, bez przerwy podnosiliśmy im żołd. Nie, rębacze lubią pracować — kto nie lubi, zmienia zawód. Warować przy śluzie dzień po dniu, czekać na alarm, zawsze alarm ćwiczebny — głupieli od tego. Wypisywali się. Raz we wrześniu ogłosiłem alarm, i obsługi wystarczyło tylko dla siedmiu dział.
Wieczorem porozmawiałem o tym z Wyoh i Sidris. Nazajutrz Wyoh spytała, czy Profesor i ja zatwierdzimy jej parę bolszych wydatków. Utworzyły coś, co Wyoh nazwała „Korpusem Lizystraty”. Nie pytałem się, co robią i ile kosztują, bo kiedy następnym razem poszedłem na inspekcję do poczekalni przy śluzie, zobaczyłem tam trzy dziewczyny i rębaczy aż za wielu. Dziewczęta były w męskich mundurach Drugiego Pułku Artylerii Obronnej (do tej pory rębacze nie upierali się przy noszeniu mundurów), a jedna z nich miała krokiewki ogniomistrza i oznakę dowódcy baterii.
To była bardzo krótka inspekcja. Większość dziewcząt nie ma mięśni potrzebnych rębaczowi, i nie sądzę, żeby ta dama umiała poradzić sobie z wiertłem tak dobrze, by zasłużyć na swoją oznakę. Ale na służbie był prawdziwy dowódca baterii, dziewczynom nie zaszkodzi nauczyć się obsługiwać lasery, morale było niewątpliwie wysokie; nie myślałem więcej o tym.
* * *
Profesor nie doceniał swojego nowego Kongresu. Dam głowę, że chciał mieć jedynie ciało, które będzie zatwierdzać naszą działalność, i w ten sposób uczyni z niej „wolę ludu”. Ale nowi kongresmani nie byli głupimi krzykaczami i w związku z tym robili więcej, niż spodziewał się po nich Profesor. Zwłaszcza Komisja ds. Docelowego Ustroju, Ustaw i Struktury Rządu.
Wymknęli nam się spod kontroli, bo wszyscy próbowaliśmy robić za dużo. Stałymi głowami Kongresu byli Profesor, Finn Nielsen i Wyoh. Profesor pokazywał się tylko wtedy, kiedy miał im coś do powiedzenia — czyli rzadko. Większość czasu spędzał z Mikiem nad planami i analizami (we wrześniu 76 nasze szansę urosły do jedne na pięć), ze Stu i Sheengiem Sheehanem nad propagandą, sprawdzając oficjalne wiadomości dla Ziemi, bardzo różniące się od nich „wiadomości” nadawane via „tajne” radio, oraz przerabiając ich wiadomości z Ziemi. Poza tym wszystkiego pilnował; raz dziennie składałem mu raport, i tak samo wszystkie ministerstwa, prawdziwe i figuranckie.
Читать дальше