Tej nocy spałem z Mamą, po części dlatego, że nasza najstarsza żona dobrze koi nerwy — a dzisiejsze wydarzenia naprawdę mnie zdenerwowały — po części po to, żeby wiedziała, że nie przekradnę się do pokoju Wyoh, kiedy już wszyscy zasną. Mój warsztat, w którym sypiam, kiedy sypiam sam, był raptem o jeden zakręt od drzwi Wyoh. Mama mówiła mi czarno na białym: „Śmiało, kochanie. Nic mi nie mów, jeśli chcesz być paskudny. Prześliźnij się za moimi plecami”.
Żadne z nas nie przyznało się do tego. Powiedzieliśmy wszystkim dobranoc, zgasiliśmy światło, pogawędziliśmy chwilę i przewróciłem się na drugi bok.
Zamiast „dobranoc”, Mama powiedziała:
— Manuelu, dlaczego twoja miła przyjaciółka farbuje się na Murzynkę? Moim zdaniem w naturalnej karnacji byłoby jej bardziej do twarzy. Oczywiście w tym stylu także wygląda niezmiernie czarująco.
Odwróciłem się, spojrzałem jej w twarz i wytłumaczyłem — brzmiało to nieprzekonująco, więc zacząłem dopowiadać resztę. Niebawem stwierdziłem, że opowiedziałem jej wszystko, poza jedną rzeczą — Mikiem. Wspomniałem o Mike’u, ale nie jako o komputerze, tylko jako o człowieku, którego Mama ze względu na bezpieczeństwo raczej nie będzie mogła spotkać.
Opowiedziałem Mamie — a tym samym zwerbowałem ją do mojej podkomórki, gdzie sama z kolei miała zostać szefową własnej komórki — włączyłem Mamę do konspiracji nie jako mąż, który wszystko musi wypaplać żonie. Może zrobiłem to nieco za wcześnie, ale nie znalazłbym lepszego momentu na wtajemniczenie jej.
Mama to mądry człowiek. I ma zdolności przywódcze; bez nich już dawno by się wściekła od rządzenia naszą wielką rodziną. Była szanowana pośród farmerów i w całym Luna City, a stażem pobytu w Lunie górowała nad 90% naszego narodu. Przyda się nam.
I będzie niezbędna wewnątrz rodziny. Bez jej pomocy Wyoh i ja mielibyśmy ogromne kłopoty ze wspólnym korzystaniem z telefonu (jak to wytłumaczyć?), z ukryciem naszych poczynań przed dzieciakami (niemożliwe!) — ale z pomocą Mamy nie będziemy mieli w domu żadnych problemów.
Wysłuchała mnie, westchnęła i powiedziała:
— Wygląda to na niebezpieczną sprawę, kochanie.
— Jest niebezpieczne — powiedziałem. — Wiesz, Mimi, jeśli nie chcesz się w to mieszać, to tylko powiedz… i potem zapomnij, co ci opowiadałem.
— Manuelu!. Jak możesz tak mówić? Jesteś moim mężem, kochanie, wzięłam cię na dobre i na złe… a twoja wola jest dla mnie rozkazem.
O rany, co za kłamstwo! Ale Mimi w to wierzy.
— Nie pozwolę ci ryzykować samemu — mówiła dalej — a poza tym…
— Tak, Mimi?
— Chyba wszyscy Lunatycy marzą o dniu, kiedy będziemy wolni. Wszyscy z wyjątkiem paru biednych szczurów bez kręgosłupa. Nigdy i z nikim o tym nie rozmawiałam. Myślę, że to nie miałoby sensu, a poza tym trzeba patrzeć przed, a nie za siebie, wytrwale dźwigać brzemię. Ale teraz Bohu składam dzięki, że dał mi dożyć tego czasu, o ile ten czas istotnie nadchodzi. Opowiedz mi coś jeszcze. Mam znaleźć trzy osoby, tak? Trzy osoby godne zaufania.
— Nie śpiesz się. Działaj powoli. Bądź ostrożna.
— Sidris można zaufać. Ona potrafi trzymać język za zębami.
— Może lepiej nie wybieraj nikogo z rodziny. Organizacja musi się rozrastać. Nie rób nic pochopnie.
— Nie będę. Zanim coś zrobię, przedyskutuję to z tobą. I, Manuelu, gdybyś chciał znać moje zdanie… — Urwała.
— Zawsze chcę znać twoje zdanie, Mimi.
— Nie wspominaj o tym Dziadkowi. On ma za krótką pamięć i za długi język. A teraz śpij, kochanie, i niech ci się nic nie przyśni.
Zaczął się długi okres, podczas którego rewolucja wydawała się czymś zupełnie nieprawdopodobnym, i moglibyśmy o niej zapomnieć, gdyby żmudne przygotowywanie jej nie zajmowało nam tyle czasu. Przede wszystkim musieliśmy zadbać o to, by nas nie wyłapali. Celem długoterminowym było jak najwszechstronniejsze utrudnianie wszystkim życia.
Tak, utrudnianie. Nigdy, nawet teraz, nie zdarzyło się, by wszyscy Lunatycy pragnęli pozbyć się Zarządu, by to pragnienie mogło doprowadzić ich do buntu. Wszyscy Lunatycy gardzili gubernatorem i oszukiwali Zarząd. Co nie znaczy, że byli gotowi do walki na śmierć i życie. Gdybyście wspomnieli przy Lunatyku o „patriotyzmie”, ten popatrzałby się na was jak na wariata — albo pomyślał, że chodzi o jego ojczyste państwo. Byli wśród nas zesłani Francuzi, których serca pozostały w „La Belle Patrie”, eks-Niemcy lojalni wobec Va-terlandu, Ruscy, którzy nadal kochali Świętą Matkę Ruś. Ale Luna? Luna to „Skała”, miejsce wygnania, nie przedmiot miłości.
Chyba w historii nie było jeszcze równie apolitycznego ludku. Wiem o tym, polityka nic mnie nie obchodziła, dopiero okoliczności mnie w nią wepchnęły. Wyoming zajmowała się polityką, bo miała osobiste powody, by nienawidzić Zarządu; Profesor, bo w chłodnym, intelektualistycznym stylu gardził wszelkim rządem i zarządem; Mike, bo był maszyną znudzoną i samotną, a to była dla niego „jedyna zabawa w mieście”. O patriotyzm nie moglibyście nas oskarżyć. Jeśli już, to najprędzej mnie, bo należałem do trzeciego pokolenia, nie miałem w sobie ani odrobiny uczucia dla jakiegokolwiek miejsca na Terra — byłem tam, nie spodobało mi się i nauczyłem się gardzić Ziemniakami. A więc byłem największym „patriotą”!
Przeciętnego Lunatyka interesuje piwo, hazard, kobiety i praca, w tej właśnie kolejności. Czasami „kobiety” trafiają na drugie miejsce, ale, choć je hołubimy, nigdy na pierwsze. Już dawno temu Lunatycy nauczyli się, że kobiet nie wystarczy dla wszystkich. Kto się tego nie nauczył, umierał — bo nawet najbardziej zaborczy samiec nie może czuwać 24 godziny na dobę. Jak mawia Profesor, społeczeństwo adaptuje się do faktów albo ginie. Lunatycy zaadaptowali się do twardych faktów — a ci, którym się nie udało, ginęli. Ale „patriotyzm” nie jest niezbędny, aby przeżyć.
Stare kitajskie przysłowie mówi: „Ryby nie widzą, że żyją w wodzie”; i ja nie dostrzegałem tego wszystkiego, dopóki nie pojechałem po raz pierwszy na Terrę, a nawet wtedy nie uświadomiłem sobie, że pod adresem „patriotyzm” Lunatycy mają białą plamę — dopiero wtedy, kiedy i ja spróbowałem pobudzić ich do czynu. Wyoh i jej towarzysze chcieli naciskać na guzik z napisem „patriotyzm” i srodze się zawiedli — lata pracy, parę tysięcy członków, niecałe 1%, a i z tej mikroskopijnej liczby prawie 10% stanowili płatni kapusie głównego szpiega!
Uświadomił nas Profesor: łatwiej zmusić ludzi do nienawiści niż do miłości.
Na szczęście pomoc okazał nam Szef Bezpieczeństwa, Alvarez. Tych dziewięciu martwych goryli zastąpiono dziewięćdziesięcioma, bo wrobiliśmy Zarząd w coś, czego on bardzo nie lubi, mianowicie w wydanie na nas pieniędzy, a za jednym szaleństwem przyszły następne.
Przyboczna gwardia gubernatorska nigdy nie była liczna, nawet na samym początku. Strażnicy jako tacy nie byli potrzebni, i na tym polegała jedna z głównych atrakcji systemu kolonii karnych — na ich taniości. Trzeba było chronić gubernatora, jego zastępcę i wizytujących VIP-ów, ale w samym więzieniu strażnicy byli zbyteczni. Po jakimś czasie, kiedy okazało się, że nie trzeba, przestano nawet pilnować statków, i w maju 2075 gwardia była tak okrojona, jak się tylko dało i składała się wyłącznie z żółtodziobów, nowych zesłańców.
Ale w ciągu jednej nocy znikło dziewięciu, i ktoś się przestraszył. Na pewno Alvarez; zapisał w zbiorze „Zebra” kopie swych próśb o pomoc, a Mike przeczytał nam je. Alvarez, więzień, który przed wyrokiem był policjantem na Terra, a przez cały czas pobytu w Lunie gorylem, był chyba najbardziej zastraszonym i samotnym człowiekiem w Skale. Żądał coraz więcej coraz skuteczniejszej pomocy, groził dymisją, jeśli jej nie dostanie — co było czczą groźbą, a gdyby w Zarządzie wiedzieli cokolwiek o Lunie, to poznaliby się na jej czczości. Jeśli Alvarez pokazałby się w którymkolwiek osiedlu bez munduru i bez broni, to przestałby oddychać, ledwo by go rozpoznano.
Читать дальше