— Nie wiem — odparła, żałując jego, żałując siebie. — Widzisz, jest za późno, abyśmy się uratowali, lecz wciąż mamy szansę ocalić Maisie. Gdyby tylko udało się nam przekazać wiadomość…
— Maisie?! — wrzasnął z furią i pogardą. — Musimy dbać o własną skórę. Każdy zajmuje się sobą. — Powiązał sznurki w supeł. — Nie ma wystarczająco wielu łodzi ratunkowych, tak? Właśnie dlatego nie chcesz mi powiedzieć, gdzie są, bo się boisz, że zajmę twoje miejsce. Na pewno są pod pokładem, dobrze mówię?
— Nie! Tam jest tylko woda. — I ciemności. I chłopak z nożem. — Nie schodź tam! — Usiłowała go zatrzymać, lecz zdążył ją ominąć i podejść do drzwi. — Greg! — Rzuciła się w pogoń.
Szarpnięciem otworzył drzwi, za którymi krył się mrok, zniszczenie.
— Czekaj! — zawołała Joanna. — Kevin! Panie Briarley! Pomocy! SOS!
Rozległ się odgłos kroków ludzi biegnących od strony rufy.
— Szybciej! — krzyknęła i odwróciła się w ich kierunku. — Musicie mi pomóc. Greg…
Ujrzała niezgrabnego, białego psa o wielkich uszach, pędzącego ku niej po pokładzie i ciągnącego za sobą skórzaną smycz. Joanna pomyślała, że to francuski buldog, ten sam, o którym wspominała Maisie.
— Ej, chodź tu! — przywołała go, lecz zwierzę ją zignorowało i przebiegło obok. W jego oczach widać było panikę typową dla psów usiłujących odnaleźć pana.
— Czekaj! — Joanna pobiegła za nim i chwyciła koniec smyczy. Podniosła psa i mocno go przytuliła. — Już dobrze — uspokajała go. — Wszystko w porządku. — Spojrzał na nią wyłupiastymi brązowymi oczyma, cały czas głośno dysząc. — Nie bój się. Mam…
Rozległ się dźwięk. Joanna podniosła głowę. Na najwyższym stopniu schodów dla załogi stał Greg i wpatrywał się w roztaczające się niżej ciemności. Zszedł stopień niżej.
— Nie idź tam! — wrzasnęła Joanna. Wepchnęła psa pod pachę i podbiegła do drzwi. — Stój! — ryknęła, lecz drzwi już się za nim zamknęły. — Zaczekaj!
Wolną ręką chwyciła gałkę, lecz nie mogła jej przekręcić. Pośpiesznie postawiła psa, owinęła koniec smyczy wokół nadgarstka i ponownie szarpnęła gałkę. Drzwi były zamknięte na klucz.
— Greg! — zawołała. — Otwieraj!
Całym ciężarem ciała naparła na drzwi i popchnęła je.
— Otwórz! — Załomotała w szklane drzwi, krzycząc: „ Co to za bufet?” Uderzone szkło zadrżało, a kartka z napisem „ Czynne od 11.00 do 13.00” się zatrzęsła. Kobieta w środku podniosła wzrok znad miseczek z czerwoną galaretką. „Jeszcze nie ma pierwszej!” Na dowód pokazała zegarek, lecz gdy sama na niego spojrzała, nie wskazywał za dziesięć pierwsza, tylko dwadzieścia po drugiej.
Klęczała, kurczowo ściskając jeden z pustych żurawików po łodziach ratunkowych. Mały buldog kręcił się pod jej nogami, patrzył w górę i drżał. Smycz sunęła za nim po pochyłym pokładzie. Joanna ze zgrozą uświadomiła sobie, że ją puściła. Jak mogła to zrobić?
Dwukrotnie owinęła rzemień wokół nadgarstka i zacisnęła go w pięści. Następnie wzięła psa na ręce i się zachwiała, opierając o reling. Przechył znacznie się pogłębił.
— Muszę znaleźć ci kamizelkę ratunkową — postanowiła i poszła z psem w ramionach. Wdrapywała się po pokładzie, usiłując omijać osuwające się leżaki, klatki na ptaki i wózki reanimacyjne.
Pomyślała, że jest w niewłaściwym skrzydle. Muszę się dostać na pokład łodziowy. Nagle usłyszała muzykę.
— Orkiestra grała na pokładzie łodziowym — przypomniała sobie i skierowała się na górę, ku melodii.
Muzycy zaklinowali fortepian w kącie między głównymi schodami i kominem. Sami stanęli z przodu, przyciskając skrzypce do piersi jak tarcze. Gdy Joanna podeszła bliżej, dyrygent uniósł batutę, muzycy przycisnęli skrzypce brodami, unieśli smyczki i zagrali. Joanna czekała, przyciskając do siebie psa, lecz usłyszała ragtime, żywy, nieregularny.
— To jeszcze nie koniec — wyjaśniła psu, minęła muzyków i przeszła obok holu pierwszej klasy. — Wciąż jeszcze mamy czas, koniec nadejdzie dopiero wtedy, gdy zagrają Bliżej Ciebie, Panie .
Znalazła schowek. Odsunęła przeszkadzającą jej kroplówkę oraz nosze na kółkach przykryte białym prześcieradłem i chwyciła kamizelkę ratunkową. Postawiła psa na białym schowku, aby włożyć mu kamizelkę. Owinęła ją wokół jego kanciastego tułowia i przesunęła przednie łapy przez otwory na ręce. Sięgnęła po zwisające sznurki… „Pójdź, niech cię ujmę!”, pan Briarley zacytował fragment z Makbeta „Nie mam cię, a jednak ciągle cię widzę. Fatalne widziadło!” Ricky Inman odchylił się razem z krzesłem do przodu i do tylu, a Joanna zapatrzyła się w niego zafascynowana, oczekując, aż straci równowagę. „Jestżeś sztyletem tylko wyobraźni? Rozpalonego tylko mózgu tworem?*” [William Shakespeare, Makbet , op. cit.] i Ricky upadł do tylu, po drodze łapiąc się ściany i włącznika światła, a gdy zgasło światło, pan Briarley powiedział: „Otóż to, panie Inman, Zgaszę światło, A potem — zgaszę światło”* [William Shakespeare, Otello , op. cit.], i cała klasa wybuchnęła śmiechem, lecz to nie było śmieszne, zapadła ciemność. Było ciemno”, opowiadała pani Davenport, robiąc długą przerwę między jednym a drugim słowem, a znudzona, zobojętniała Joanna spytała: „Czy może to pani opisać?”, na co pan Briarley odpowiedział: „Słońce nie świeciło i gwiazdy pociemniały”.
Kurczowo trzymała się relingu, połową ciała wychylając się za burtę. Ponownie puściła psa, który rozpłaszczył się u jej stóp, skowycząc i ześlizgując się po stromym pokładzie.
Znowu przycisnęła go do piersi i niepewnie zbliżyła się do kolumny pośrodku pokładu, trzymając się relingu najdłużej, jak mogła. Gdy go puściła, zsunęła się do bezpiecznego słupka z drewna. Lampy pokładowe zupełnie ściemniały, a potem ponownie zajaśniały ciemnoczerwonym kolorem.
— Kora wzrokowa przestaje funkcjonować — powiedziała Joanna i złapała się kolumny. Owinęła smycz wokół nadgarstka, jednocześnie usiłując nie puścić słupa. Wózek reanimacyjny zsunął się tuż obok, nabierając prędkości. Tygrys o czerwono-czarnym futrze, słabo widocznym w gasnącym świetle, dał susa koło Joanny.
Joanna owinęła się smyczą w talii i przywiązała węzłem do psa oraz kolumny.
— W ten sposób cię nie puszczę. Jak w Rozbiciu się okrętu Hesperus — wyjaśniła i pożałowała, że nie ma przy niej pana Briarleya. — „Odciął linę ze złamanego drzewca i przywiązał ją do masztu”* [Henry Wadsworth Longfellow, op. cit.] — wyrecytowała, lecz następną linijkę przypomniała sobie dopiero po chwili. — „A gdy nieżywi byli, rudziki czerwienią zalśniły, poziomek liście zebrały, nad nimi je uroniły”*. [Ibid.]
Statek tracił równowagę, podobnie jak Ricky Inman, zbytnio wychylający się na krześle. Buldog, ściśnięty między jej klatką piersiową i kolumną, popatrzył w górę oszalałym z przerażenia wzrokiem.
— Nie bój się — szepnęła. — To już nie potrwa długo.
Zaczął prószyć śnieg. Duże szarobiałe płatki opadały na pokład jak kwiaty jabłoni, jak popiół. Joanna podniosła wzrok, częściowo spodziewając się ujrzeć wznoszącego się wysoko Wezuwiusza. Ubrany na biało marynarz przebiegł obok niej, ciągnąc za sobą kliny do blokowania kół samolotów.
— Zera na dziewiątej! — wrzeszczał. Orkiestra zamilkła, lecz po chwili ponownie zagrała.
Читать дальше