— Jacy inni? — krzyknęła, teraz już prawie oszalała z emocji. — Co to znaczy „do domu”? Do Kashanu?
— Nie, nie do Kashanu. Byli inni cudzoziemcy, którzy przybyli…
— Inni cudzoziemcy! Supaari, masz na myśli ludzi z innej doliny albo…
— Cudzoziemcy tacy jak ty. Bez ogonów. Z Ziemi.
Zachwiała się, ale zdążył ją schwycić, zanim upadła.
— Nic mi nie jest — wyszeptała, ale widział, że coś się z nią stało.
Usiadła na ziemi i zakryła twarz rękami. Kanchay oddał płaczące dziecko Kinsie, mówiąc jej, żeby wróciła na polanę i została tam z innymi. Podszedł i usiadł za Sofią, obejmując ją opiekuńczo, a ona oparła się o niego, dając mu znać, że docenia ten gest, ale przemówiła do Supaariego, siląc się na taki spokój, na jaki było ją stać.
— Opowiedz mi. Opowiedz mi wszystko.
Zajęło to dużo czasu i wymagało użycia trzech języków. Opowiedział jej, jak wytropił Sandoza i odkrył, że Marc też jeszcze żyje; opowiedział, jak przekupił dowódcę patrolu i o hasta ‘akali, i o tym, że pragnął tylko uchronić Marca i Sandoza przed procesem o podburzenie Runów do buntu.
— Widzisz? — zapytał, znowu wyciągając ręce, żeby jej pokazać cienkie, łykowate błony między palcami. — Dla nas to nic… To tylko osłabia ręce. Ale cudzoziemcy bardzo krwawią i Marc umarł.
Później był pobyt Sandoza w Gayjurze, był lęk Supaariego, że Emilia zniszczy samotność. To Sofia potrafiła zrozumieć.
— Ale przyszli inni — przypomniała Supaariemu. — Gdzie teraz są ci cudzoziemcy? — A kiedy milczał, wychyliła się, schwyciła go mocno za ramię i krzyknęła: — Supaari, czy oni wszyscy odeszli? Och, mój Boże. Nie mów mi, że odeszli! Czy oni wszyscy wrócili na Ziemię?
— Nie wiem. — Odwrócił się, uszy mu opadły. — Najpierw wysłali Sandoza. Inni przez jakiś czas gościli u mnie w Gayjurze. — Znowu zamilkł.
— Odeszli, prawda? — powiedziała bezbarwnym głosem. — Umarli czy wrócili na Ziemię?
— Nie wiem! — powtórzył, ale wyczuła, że coś przed nią ukrywa. W końcu powiedział, siląc się na spokój: — Nie wiem, ale myślę… Mogłem stworzyć rynek na… — Znowu zapadła długa cisza. — Sofia, co znaczy słowo „celibat”?
Wytrzeszczyła oczy, zdumiona, że pyta o coś takiego właśnie teraz. Ale Supaari nie zwykł robić uników… Jak mu to wyjaśnić?
— To znaczy powstrzymywać się od seksu.
Supaari popatrzył na nią bezradnie. Nie, angielski nie jest dobry. Spróbowała w ruanja.
— Żeby począć dziecko, potrzebna jest czynność… — Uniósł podbródek. — Wśród nas robi się to też dla przyjemności. Rozumiesz? Dla przyjemności. — Podbródek znowu się uniósł, ale tym razem wolniej, a Supaari wpatrywał się w nią z napięciem. — Jak ktoś żyje w celibacie, to nigdy… nigdy tego nie robi… ani po to, żeby począć dziecko, ani dla przyjemności. Rozumiesz?
— Nawet jeśli urodził się pierwszy albo drugi?
— Kolejność narodzin nie ma u nas żadnego znaczenia…
— A więc ten, kto jest w celibacie, to VaHapta, tak? Wyrzutek bez praw?
— Nie! Sipaj, Supaari, nawet dla tego kogoś celibat jest trudny do zrozumienia. — Przerwała, nie wiedząc, jak mu tó wytłumaczyć, jakiego języka użyć, ile mu powiedzieć. — Tacy ludzie jak Sandoz, Marc, Di odłączają się od innych. Postanawiają powstrzymać się od tej czynności. Nie robią tego ani dla dzieci, ani dla przyjemności. Żyją w celibacie, bo chcą lepiej służyć Bogu.
— Kim są „bóg”?
Znalazła schronienie w gramatyce.
— Kim jest, a nie kim są. Jest tylko jeden Bóg. Powiedziała to bez zastanowienia, ale zanim spróbowała wyjaśnić mu, co to jest monoteizm, Supaari przerwał jej gwałtownie.
— Sandoz powiedział, że jest w celibacie… powiedział, że nie bierze sobie żony, bo chce służyć wszystkim! — zawołał Jana’ata z oburzeniem, zrywając się na nogi i odchodząc od niej. Obrócił się w miejscu i spojrzał na nią gniewnie, z uszami postawionymi do przodu, gotów do ataku. — Powiedział, że jest w celibacie. Ci, co są w celibacie, służą bogu. Bóg to wielu.
Q.E.D., [quod erat demonstrandum — co było do dowiedzenia: formuła kończąca przeprowadzony dowód.] pomyślała, wzdychając. Gdzie są jezuici, kiedy ich potrzeba?
— Bóg jest jeden. Ma wiele dzieci. Wszyscy jesteśmy jego dziećmi. Sandoz służył Bogu, służąc jego dzieciom. — Supaari nagle usiadł i zaczął sobie pocierać głowę. — Sipaj, Supaari — powiedziała ze współczuciem, wyciągając rękę, by dotknąć jego wydłużonej, wilczej twarzy. — Boli cię głowa?
Tak. To nie ma sensu! — Umilkł, zastanowił się i zmienił język, wracając do h‘inglish. — Może to ma sens dla ciebie. Ja nie rozumiem.
Sofia uśmiechnęła się nieznacznie.
— Annę mówiła, że to początek mądrości. — Spojrzał na nią z otwartymi ustami. — Mądrość: naprawdę wiedzieć — wyjaśniła. — Annę mówiła, że mądrość zaczyna się, kiedy odkrywasz różnicę między „To nie ma sensu” a „Nie rozumiem”.
— Więc muszę być bardzo mądrość. Niczego nie rozumiem.
Powiedział to z zamkniętymi oczami. Kiedy je otworzył, wyglądał, jakby mu się zbierało na wymioty, ale zebrał się w garść i zapytał ją w tym okropnym wolapiku, którym musieli się porozumiewać:
— Sipaj, Fia. Co w h’inglish znaczy „służyć”? Czy służba może oznaczać takie zachowanie… żeby mieć przyjemność?
— Może — odpowiedziała po dłuższej chwili. — Ale nie dla Marca, Di czy Milo. Dla nich służyć oznacza pomagać wszystkim. Dawać jedzenie głodnym, dawać schronienie… Zaraz… służyć wszystkim? O Boże. Stworzyłeś rynek? Supaari, co się stało z Emiliem?
W różowym świetle, które rozlało się po drugim zachodzie słońca, Sofia siedziała i patrzyła na śpiącego Supaariego, zbyt wyczerpana, by czuć coś poza rezygnacją. Potrzebowała kilku godzin, by dowiedzieć się od niego wszystkiego, i pod koniec zdawał się już rozumieć jej pogardę.
— Byłem taki dumny ze swojej przebiegłości! Ogłupiło mnie pragnienie dzieci, ale myślałem: Ten Supaari jest naprawdę wielki, taki mądry, taki sprytny! Powinienem rozumieć! — krzyknął, wyczerpany i rozgorączkowany. — To byli Jana’atowie. Tacy jak ja. Zrobiłem Sandozowi wielką krzywdę. Może inni cudzoziemcy też byli skrzywdzeni w ten sposób. A teraz ty będziesz mnie nienawidzić.
Chcieliśmy dobrze, myślała, patrząc na niebo pokryte kumulusami o barwach ametystu i indygo. Nikt z nas nie był rozmyślnie zły. Staraliśmy się jak najlepiej. A mimo to, jakiego narobiliśmy bałaganu…
Siedząc oparta plecami o Kanchaya, wyciągnęła rękę, by pogłaskać kasztanowe kędziory swojego śpiącego synka i pomyślała o D.W. Yarbrough, ojcu przełożonym jezuickiej misji na Rakhat, nie żyjącym już od prawie pięciu lat, pogrzebanym koło Kashanu razem z Annę Edwards, jego towarzyszką w nagłej i niespodziewanej śmierci.
Sofia Mendes i D.W. Yarbrough pracowali razem przez długie miesiące przygotowań do jezuickiej misji na planetę Śpiewaków. Wielu, którzy obserwowali rozwój i pogłębianie się ich partnerstwa, uważało to za potwierdzenie maksymy głoszącej, że przeciwieństwa się przyciągają, bo D.W. Yarbrough, ze swoim rozbieżnym zezem, meandrowatym nosem i dwoma rzędami koślawych zębów był przeraźliwie brzydki, podczas gdy klasyczna uroda Sofii Mendes zapierała dech w piersiach. Tylko niektórzy rozumieli, że przyjaźń, jaką się nawzajem obdarzyli, była czymś w rodzaju sanktuarium dla każdego z nich i tylko oni cieszyli się ze spotkania tych dwóch dusz.
Читать дальше