— Tak — powiedział. — Nie ma wątpliwości. Sandoz ruszył na północ prawie trzy dni temu.
— Wzięli go jako zakładnika. Inni są martwi… albo jeszcze gorzej!
— Signora! Proszę! Oni…
— Dlaczego nie porównaliście lokalizacji mikronadajnika ze źródłem transmisji radiowych? — zapytała Sofia. — Już dawno powinniście zdać sobie sprawę, że coś jest nie tak!
— Nie przyszło mi to na myśl — powiedział Frans. Ściągał już transkrypty, żeby zobaczyć, czy czegoś nie przeoczył, chcąc znaleźć jakieś rozwiązanie. — Nie wspominali, że coś się stało!
— Signora, proszę! To są pochopne wnioski! — krzyknął Carlo. Sam nie należał do tych, którzy się wahają, ale Mendes wyraźnie wyprzedzała myślami wszystko, co zostało powiedziane. — Mieliśmy z nimi kontakt radiowy wczoraj wieczorem!
— Rozmawialiście ze wszystkimi?
— Tak, choć nie w jednej transmisji.
— A więc na pewno mówili pod przymusem — warknęła Sofia, rozwścieczona powolnością ich myślenia. — Wyrwali im mikronadajniki…
— Signora, skąd ktokolwiek… —…i dlatego nie wskazywały żadnego ruchu przez trzy dni. Komuś się udało porwać Sandoza, a oni…
— Jeden z moich ludzi wciąż tam jest — przerwał jej Carlo, starając się powstrzymać jej potok myśli. — Nico otrzymał rozkaz strzeżenia szczególnie Sandoza. Gdyby Sandoz był w niebezpieczeństwie, Nico by mi powiedział.
W obozie były ślady krwi — przypomniała mu Sofia. — Signor Giuliani, oni są zakładnikami. Na północy, w górach, są jeszcze renegaci. Nie chcieliśmy ich likwidować, ale teraz… Koniec — powiedziała prawie do siebie, a jej gniew nabrzmiał jak chmury burzowe nad Gayjurem, miotające błyskawice, które powodowały trzaski i przerwy w transmisji. — To już koniec. Koniec napadów, złodziejstwa, kłamstw. Koniec porywania, morderstw… Wezwę nasz lud i, na Boga, położę temu kres. Signor Giuliani, wyruszam na północ z wojskiem, żeby ich odbić. Będzie mi potrzebny stały monitoring pozycji mikronadajnika i nasłuch kontaktów radiowych z grupą na Rakhacie. Zrozumiał pan? Będziemy tropić tych jana’atańskich bękartów aż do ich legowiska i skończymy z tym raz na zawsze.
35. DORZECZE RZEKI PON: październik 2078 czasu ziemskiego
Emilio Sandoz pierwszy dostrzegł czterech wędrowców zbliżających się do obozu od zachodu. Wszyscy mieli na sobie szaty i wysokie buty ruńskich kupców z miasta, więc nie miał powodu, by wątpić w ich tożsamość.
— Mamy gości — oznajmił i wyszedł im na spotkanie z Nikiem przy boku. Sean i Joseba poszli za nimi.
Sandoz się nie bał. Sofia wciąż go zapewniała, że na południe od gór Garnu nie ma żadnych djanada, a Nico był uzbrojony.
Wyciągnął obie ręce dłońmi do góry, jak witali się Runowie, i przygotował na znajome ciepło długich palców, które spoczną w tych dłoniach, a potem przypomniał sobie o protezach i opuścił ręce.
— Czyjeś ręce nie nadają się do dotykania, ale ktoś wita was z dobrymi zamiarami — wyjaśnił. Zerknął na Nica i szepnął: — Przywitaj się — a potem patrzył z zadowoleniem, jak uroczyste i całkiem poprawne „Challalla khaeri” Nica zostało zrozumiane i odwzajemnione przez dwóch Runów, którzy wysunęli się do przodu.
Spojrzał na Seanai Josebę i uśmiechnął się, widząc, że zamarli w miejscu i oniemiali.
— Ci z przodu to kobiety — powiedział. — Ci z tyłu mogą być rodzaju męskiego. Czasami wolą, żeby to kobiety czyniły wszelkie honory. Powitajcie ich. — Kiedy wymieniono pozdrowienia, zwrócił się do przybyszów, jakby od dawna mieszkał na Rakhacie: — Tak długą mieliście podróż! Byłoby nam miło podzielić się z wami jedzeniem.
Tych dwóch z tyłu spojrzało po sobie, a Sandoz wstrzymał oddech i przyjrzał się mniejszemu. To nie był Runao, ale ktoś, kogo Emilio Sandoz widział w tylu koszmarach sennych: mężczyzna średniego wzrostu, z fioletowymi oczami niezwykłej piękności, które teraz zwróciły się w stronę Emilia i wpatrzyły w jego oczy z taką siłą i przenikliwością, że z trudem się powstrzymał, by ich nie opuścić.
To niemożliwe, pomyślał. To nie może być on.
— Ty jesteś… ty musisz być synem Emilia Sandora — usłyszał jego głos. To nie był ten głos. Dźwięczny, wibrujący, piękny, ale nie ten. — Widziałem podobiznę twojego ojca. W zapiskach…
Na dźwięk języka k’san i widok kłów Jana’aty, które Rukuei obnażył przy mówieniu, Sean cofnął się. Nico wyciągnął broń, ale Joseba podszedł szybko i powiedział:
— Daj mi to.
Odbezpieczył broń i ze zręcznością baskijskiego myśliwego odwrócił się i strzelił w coś podobnego do świni węszącego w pobliskich krzakach.
Wystrzał i kwik śmiertelnie ranionego zwierzęcia wywołał gwałtowną reakcję w królestwie stepowych zwierząt, a VaRakhani odskoczyli do tyłu z szeroko otwartymi oczami i stulonymi uszami. Joseba oddał brorl Nicowi, który wycelował ją w Rukueiego, ale bacznie obserwował wszystkich przybyszów — teraz wyraźnie przerażonych. Joseba podszedł do martwego zwierzęcia, podniósł je za jedną nogę, pozwalając, by krew — jako przykład ich siły — ściekała na ziemię.
— Nie mamy wobec was złych zamiarów — oświadczył stanowczo — ale nie pozwolimy wam zrobić nam czegoś złego.
— Dobrze powiedziane — mruknął Emilio. Oddychał ciężko, ale Carlo miał rację: kule robią swoje. — Nie jestem tego kogoś ojcem — powiedział, patrząc na Rukueiego. — Jestem tym, którego imię wymieniłeś: Emiliem Sandozem. Wystarczy moje jedno słowo, a ten człowiek, Nico, zabije każdego, kto nam zagrozi. Czy to jasne?
Wszyscy YaRakhatani wykonali gesty potwierdzenia.
— Mój ojciec ciebie znał… — powiedział wymijająco Rukuei, wciąż oszołomiony.
— Można tak to ująć — odrzekł chłodno Sandoz. — Jak mam się do ciebie zwracać? — zapytał wojowniczym tonem arystokraty wyższej rangi. — Urodziłeś się pierwszy czy drugi?
Uszy Jana’aty lekko opadły do tyłu, a jego towarzysze zaczęli z zakłopotaniem szurać nogami.
— Jestem wolno urodzonym Jana’atą. Moja matka nie pochodziła z liczącego się rodu. Jestem Rukuei Kitheri.
— Boże wszechmogący — jęknął Sean Fein. — Kitheri?
— Jesteś synem Hlavina Kitheriego? — zapytał Sandoz, choć nie miał żadnych wątpliwości. Cechy ojca za bardzo rzucały się w oczy, a Rukuei potwierdził to, unosząc podbródek. — Kłamiesz — prychnął Sandoz. — Jesteś bękartem. — Było to świadome wyzwanie obliczone na sprawdzenie reakcji, poznanie punktu krytycznego. Wiedział, że Nico stoi przy jego boku. — Kitheri był resztarem i nie miał prawa do rozrodu.
Zbyt oszołomiony realnością tego spotkania, by zareagować tak, jak zrobiłby to w każdym innym przypadku, Rukuei po prostu opuścił ogon, ale wówczas wystąpiła czwarta osoba i ujawniła się również jako Jana’ata.
— Jestem Shetri Laaks. — Martwy froyil w ręku cudzoziemca wciąż ociekał krwią, więc Shetri przemówił łagodnym tonem, użył jednak dominującego zaimka, zapraszając cudzoziemców do dyskusji, na wypadek gdyby skłonni byli raczej do walki. — Rukuei jest kuzynem mojej żony i nie mogę pozwolić, by go obrażano w mojej obecności. Nie skłamał i nie jest bękartem, ale długo by trzeba śpiewać pieśń o jego urodzeniu. Sądzę, że naszym i waszym celom bardziej będzie sprzyjać powstrzymanie się od dalszych zniewag.
Zapanowało krępujące milczenie; obie strony czekały na odpowiedź Sandoza.
— Ja też tak sądzę — powiedział w końcu i napięcie nieco opadło. — Mówiłeś o celach — dodał, zwracając się do Shetriego.
Читать дальше