— Zgoda — rzekł Carlo, który nigdy nie przeciwstawiał się zbyt długo faktom. — Przekażcie zmianę planów pani Mendes i ściągnijcie Fransa jako pilota zapasowego. Myślisz, że brandy z yasapy mogłaby działać na ludzi tak, jak ten kwiat na mnie?
— Będziemy musieli umieścić nalepki ostrzegawcze na butelkach, które pójdą na eksport… Pijesz na swoje ryzyko. Założę się, że popyt wzrośnie! Czynnik zagrożenia…
— Jeszcze się urżniesz, mistrzu — przerwał mu Danny. — Zamierzam przenieść cię do kokpitu. Musimy otworzyć luk towarowy, ale tobie nic się nie stanie, bo będziesz bezpiecznie zamknięty z przodu. Jak tylko rozładujemy, wracasz na „Bruna”.
Ukryta w cieniu wapiennej skarpy grupka zamarłych ze strachu wędrowców po raz drugi usłyszała straszliwy ryk, który dobiegał z ciemniejącej równiny. Tym razem ujrzeli klinowaty obiekt mechaniczny, który podnosił się powoli na słupach ognia; jego poczerniała skorupa chwyciła ostatnie promienie drugiego słońca. Patrzyli, oniemiali, jak prom osiągnął wysokość pozwalającą mu na uniesienie dzioba, zmienił ustawienie dyszy i wystrzelił prosto w górę, a potem ponownie się przechylił i poszybował w niebo. Wkrótce, pogrążeni w ciemności, słyszeli tylko chlupotanie wody o burtę ich łodzi.
— Tańczące stopy Sti! — zaklął Shetri Laaks, kiedy dosięgła ich fala spalin. — Co za smród! Ci ludzie muszą mieć martwe nosy.
— Dlaczego wracają tak szybko? — zdziwiła się Kajpin. — Myślałam, że mają tutaj czekać na eskortę z Gayjuru.
— Co teraz zrobimy? — zapytała Tiyat. — Wracamy do…
— Cicho! — szepnął Rukuei, kierując uszy ku równinie. — Słuchajcie!
Z początku słyszeli tylko zwykły zgiełk prerii, kiedy już ucichł ryk maszyny i kiedy wiatr przegonił dym: piski, skrzeki i skowyty zwierząt zamieszkujących wysokie trawy, znowu radujących się spokojem.
— Tam! Słyszycie? — zapytał Rukuei. — Nie wszyscy wrócili!
— Śpiewają! — wyszeptała Tiyat. — Izaak będzie zachwycony.
— Sipaj, Kajpin, odpływamy! — powiedział Shetri naglącym tonem. — Wiatr wieje od nas! Rukuei, czy orti w ogóle mają węch?
— Nie taki jak my, ale coś czują. Może powinniśmy zatoczyć koło, żeby podejść do nich pod wiatr. — Nic już nie widział. — Albo poczekajmy do rana.
Rozległ się plusk i łodzią zachybotało, kiedy Kajpin skierowała łódź ku wschodniemu brzegowi, nie pytając nikogo o zdanie.
— Jaka ciepła woda! — krzyknęła Tiyat, która wyskoczyła z łodzi, aby pomóc Kajpin przeciągnąć ją do wystającego z brzegu pnia marhlaru.
— Wy dwaj nasłuchujcie radia — poleciła Kajpin Shetriemu i Rukueiemu. — My wejdziemy na górę i rozejrzymy się wokół.
Po chwili usłyszeli ciche wołanie Tiyamat:
— Jest ich trzech!
— Złaź do łodzi! — prychnęła kpiąco Kajpin, leżąc na brzuchu tuż obok niej. — Czterech! Widzisz? Tam, przy szałasie, siedzi dziecko.
— Tłumacz? — zapytał Shetri, wyciągając głowę, żeby je lepiej słyszeć z dołu.
— Nie, oni nie używają dzieci jako tłumaczy — wyjaśnił im Rukuei. — W każdym razie nie robili tego, kiedy byli tu poprzednim razem. Ale niektórzy dorośli są mali. — Skupił uwagę na monitorze radiowym, ale podniósł głowę, gdy usłyszał kilka tonów pieśni. — O, ten będzie dla Izaaka. Widzicie, który z nich śpiewa?
Wywiązała się kolejna dyskusja.
— Sipaj, Kajpin, może twoja babka parzyła się z jakimś djanaddl Przecież ty jesteś ślepa! — szydziła Tiyan. — To ten, co gotuje. Popatrz na usta! Inni tylko gawędzą. Kucharz… widzisz? Jego usta są otwarte dłużej, kiedy wydobywa się śpiew.
Rozległ się chrobot, kiedy obie Runki ześliznęły się na brzeg po skarpie. Rukuei, wsłuchany w radio, gestem nakazał im milczenie.
— Jeden z nich zachorował, więc zabrali go z powrotem — oznajmił, kiedy transmisja się skończyła. — Reszta wciąż czeka na eskortę, żeby wyruszyć do Gayjuru.
— Więc mamy trzech dorosłych i jedno dziecko… albo jakiegoś małego, kimkolwiek on jest — powiedziała Kajpin, strzepując pył z kolan i włażąc do łodzi. — Na wschodzie jest czarny deszcz, ale VaGayjuri mogą się pokazać, kiedy tylko się przejaśni. Mówię: Poczekajmy, aż cudzoziemcy zasną, złapmy tego śpiewaka dla Izaaka i wracajmy.
— Inni się obudzą! — sprzeciwiła się Tiyat. — Przecież wiesz, że Izaak widzi w nocy. Oni nie są tacy jak djanada.
— Więc schwytajmy wszystkich! Nie wyglądają na takich, co potrafią walczyć…
— Nie — sprzeciwił się stanowczo Rukei. — Ha’anala miała rację… Nie zdobędziemy sprzymierzeńców, podkradając się i porywając ich jak zwierzynę.
— Po prostu zaprośmy ich na śniadanie! — nalegał Shetri. — Sipaj, cudzoziemcy, taką mieliście długą podróż! — wyszeptał piskliwym ruńskim falsetem, aż Tiyat musiała zdusić w sobie śmiech. — Przyłączycie się do nas? — Shetri od samego początku upierał się przy takim planie i był przekonany, że będzie skuteczny. „Upieczcie kilka korzeni betrinu… Izaak lubi betrin”, przekonywał w dolinie. „Wystarczy domieszać parę ziaren othratu do przyprawy i będą spać przez całą drogę do N’Jarru!
— Posłuchajcie tej pieśni — szepnął Rukuei. Wiatr wzmógł się, kiedy najmniejsze słońce zniknęło za horyzontem, i przyniósł ku nim dźwięki L‘elsir d ‘amore. — Sipaj, Tiyat, co o tym sądzisz?
— Masz jakiś pomysł?
— Mówię: Poczekajmy do rana, żebyście i wy ich widzieli. Przy robieniu planów dwie głowy są lepsze od jednej.
Co było stwierdzeniem słusznym, tyle że wszystko potoczyło się inaczej, niż zaplanowali.
* * *
— Signora — powiedział Carlo trzy dni później — zapewniam cię, że są w miejscu, którego współrzędne nam przekazałaś…
— Ich tam nie ma — powtórzyła Sofia, przerywając mu. Jej głos był wyraźny i mocny, pomimo potężnej burzy elektromagnetycznej nad Gayjurem, która sprawiała, że następowały krótkie przerwy w transmisji. — Eskortadonosi, że zlokalizowali miejsce lądowania. Signor Giuliani, moi ludzie mówią, że obóz cuchnie krwią, ale nie ma żadnych ciał.
— O Boże — szepnął Candotti, obejmując się ramionami i krążąc wzdłuż ściany sterowni. — Wiedziałem, że powinniśmy tam wrócić!
— Nie panikuj, stary — uspokajał go Danny, ale i on gorączkowo rozważał fakty. Trzy dni podłej pogody i krótkie meldunki od grupy, która została na Rakhacie: „Wszystko w porządku”. Żadnych szczegółów.
— Signora, każdy z członków załogi ma wszyty mikronadajnik — powiedział Carlo, który zdecydował się na to, by uniknąć losu załogi Konsorcjum Kontakt. Obserwował, jakFrans Vanderhelst wyświetla lokalizacje nadajników na powierzchni planety. — Sprawdzamy lokalizacje, o których mówię, ale nie ma powodu, by sądzić…
— Co, do cholery… — mruknął Frans.
Carlo zaklął krótko.
— Signora, mamy trzy mikronadajniki, dokładnie w tym miejscu, którego współrzędne razem ustaliliśmy. Nie ruszyły się stamtąd od sześćdziesięciu ośmiu godzin… Tq nie ma sensu. Wczoraj wieczorem mieliśmy z nimi kontakt radiowy. Zaraz. Jest czwarty… Jakieś dwieście czterdzieści kilometrów na północny wschód od miejsca lądowania.
— Czyj to jest nadajnik? — zapytała Sofia napiętym głosem.
— Sandoza — odpowiedział Frans.
Rozległ się jęk Johna i coś podobnego do długiego warknięcia w głośniku. Carlo wciąż studiował dane z mikronadajnika.
Читать дальше