— Co to za zapach? — zapytał John, stając obok Emilia.
— Jaki? — zawołał Joseba, który na widok zapierającej dech panoramy lawendowej sawanny zapomniał o degradującej funkcji rolnictwa.
Zaledwie kilka kroków od niego rozpościerało się miejsce pracy, której można było poświęcić resztę życia. Gleba ożywiona fauną drobnych kręgowców, powietrze rojące się od latających stworzeń, których przejrzyste skrzydła rozbłyskiwały jasnością, kiedy krążyły w ukośnym świetle słońc. Oszołomiony tym bogactwem, Joseba powstrzymywał się z trudem, by nie wyznaczyć sobie metra kwadratowego i od razu nie zabrać się do badań: chciał to wszystko wchłonąć, posegregować, oswoić, poznać.
— Jak w sklepie z perfumami! — zawołał Nico.
— Ale zwłaszcza ten jeden zapach… — powiedział John, szukając słów. — Jak cynamon… tylko bardziej… kwiatowy.
— Tak, wspaniały — zgodził się Carlo. — Poznaję go… Konsorcjum Kontakt załadowało na pokład „Stelli Maris” wstążki z tym zapachem, kiedy odsyłali Sandoza na Ziemię.
Emilio rozejrzał się i podszedł do kępki karłowatych zarośli. Zerwał trąbkowaty kwiat, o szkarłatnych płatkach maku z jakiejś narkotycznej wizji, i podsunął go Johnowi, który pochylił się, by powąchać.
— Tak, to jest ten zapach. Jak to się nazywa? — zapytał, podając kwiat Seanowi, który cofnął się, wciąż czując się nie najlepiej.
— Yasapa — odpowiedział Emilio. — A co znaczy yasapal John porozdzielał słowo na kawałki.
— Ya s ap a… Ty możesz zrobić herbatę z tego! — przetłumaczył triumfalnie.
Zadowolony ze swojego ucznia pokiwał głową, kiedy Carlo sięgnął po kwiat, uniósł go obiema dłońmi do twarzy i odetchnął głęboko.
— Runowie napełniają tymi kwiatami szklany dzban, nalewają wody i stawiają w słońcu… Za słodkie, jak na mój gust — powiedział Emilio — ale oni herbatę też słodzą. Jeśli postoi trochę dłużej, fermentuje. Można to przepędzić i wychodzi coś w rodzaju brandy.
— Tak jak przewidywałem! — ucieszył się Carlo. — Jesteśmy tu niecałe pół godziny, a ty już zapłaciłeś za całą wyprawę — powiedział do Sandoza, przyglądając się kwiatowi. — Cudowny kolor… — Nagle urwał i kichnął potężnie.
— Crisce sant — zaintonował Nico.
Carlo kiwnął głową i zaczął od nowa:
— Czy ta brandy jest… — Znowu urwał, zamknął oczy i tym razem kichnął kilka razy pod rząd, a Nico pobłogosławił każdą małą detonację.
— Dzięki, Nico, myślę, że jestem już dostatecznie uświęcony. Czy brandy ma taki sam kolor? — Udało mu się w końcu dobrnąć do końca, po czym znowu kichnął. — Boże! — zawołał — Chyba się nie przeziębiłem!
— To ten cholerny kwiat — powiedział Sean, krzywiąc się z powodu zbyt esencjonalnego zapachu.
— Albo gazy spalinowe z wahadłowca — podsunął Danny. Carlo kręcił przez chwilę głową, a potem kontynuował swoją myśl.
— Czy ta brandy też ma taki kolor? Popyt będzie ogromny…
— Tylko nie dopuszczaj do tego jezuitów — ostrzegł go Danny, kiedy Carlo ponowniewystrzelił serią kichnięć. — Tylko raz próbowaliśmy prowadzić wytwórnię win i skończyło się bankructwem. Z drugiej strony, byłoby dobrze stworzyć benedyktynom trochę niezdrowej konkurencji…
Carlo zachwiał się gwałtownie, jakby go coś ugodziło.
— Possa sa’ Vultima! — wystękał, przykrywając rękami usta, które mu dziwnie zdrętwiały. Poczuł pieczenie w oczach, z których popłynęły łzy.
— Rzuć ten kwiat! — usłyszał głos Seana.
— Zabierz go od twarzy! — rozkazał Sandoz.
Carlo zrobił to, ale kichał dalej, a oczy całkiem mu zapuchły…
— Ostatni raz wybrałem się z wami na piknik — szydził John.
— Sean rzyga, Carlo jest uczulony na kwiaty…
— Padrone, czy coś ci jest? — zapytał Nico. Nie doczekał się odpowiedzi, więc zwrócił się do Emilia: — Czy coś się stało?
I nagle rozpętało się piekło. Emilio krzyknął:
— Dajcie zestaw przeciwanafilaktyczny! Na Boga, szybko!
On pada!
Carlo runął na ziemię, rozpaczliwie chwytając powietrze przez zamykającą się krtań.
— Przewróć go na plecy! — krzyknął Emilio do Johna. — Masaż serca!
A potem Carlo zsiniał, a Nico zaczął szlochać. Sean próbował go uspokoić, a Emilio odwrócił się, założył ręce na piersiach i spacerował przez kilkanaście sekund, podczas gdy Joseba zmienił Johna przy Carlu, rytmicznie ugniatając mu klatkę piersiową.
— Danny… szybko! — zawył Emilio, kiedy Żelazny Koń ukląkł tuż przy nieruchomym ciele Carla. — Czerwona strzykawka — dodał napiętym głosem, patrząc, jak Danny grzebie w neseserze. — Tak! Ta. Prosto do serca. Ucieka nam…
Jeszcze mówił, kiedy na twarzy Carla pojawił się rumieniec, a urywany oddech powrócił bez pomocy Joseby. Zawieszeni w czasie, wszyscy przypatrywali się w milczeniu, jak zaczyna działać uderzenie efedryny.
— Jezu… — szepnął John. — On był już martwy.
— W porządku — powiedział Emilio, sam wracając do życia.
— Zanieście go do promu i zamknijcie właz… Tutaj jest wciąż wystawiony na to świństwo.
— Nico — odezwał się Sean bezbarwnym głosem — bądź dobrym chłopcem i zrób na pokładzie trochę miejsca dla don Carla.
Nico, wciąż przerażony i załzawiony, był jednak jak zawsze gotów spełnić każdy bezpośredni rozkaz. Pobiegł do wahadłowca, by otworzyć właz luku towarowego, a John, Sean i Joseba zanieśli tam Carla.
— Jeśli się ustabilizuje, może mu to wystarczy — powiedział Emilio Johnowi, gdy szli za tamtymi. — Ale jeśli znowu straci oddech, spróbuj wstrzyknąć mu aminofylinę, dobrze?
Kiedy reaktywowali systemy wahadłowca i filtry zaczęły oczyszczać powietrze we wnętrzu, Carlo przyszedł do siebie.
— Cała atmosfera musi być naładowana pyłkami, łuskami i Bóg wie czym jeszcze — usłyszał głos Joseby.
— Nie, to na pewno yasapa — powiedział Emilio. — Anafilaksja wymaga przynajmniej dwóch kontaktów z alergenem, a on rozpoznał ten zapach…
Czując ścisk w gardle i nic nie widząc przez zapuchnięte oczy, Carlo zdołał usiąść; ktoś chwycił go pod pachy, postawił na nogi i pokierował do fotela. Wyczerpany i zdezorientowany szepnął:
— To było naprawdę ekscytujące.
— O, tak, z pewnością — usłyszał głos Sandoza. Nie widział go, ale z łatwością go sobie wyobrażał, jak potrząsa głową, a srebrne włosy opadają mu na oczy. — Gdybym miał wybrać ze wszystkich osób żyjących na dwóch planetach, którym mógłbym uratować życie, ciebie, don Carlo, umieściłbym na samym końcu mojej listy. Jak się czujesz?
— Kiepsko, ale lepiej, dzięki. — Carlo próbował się uśmiechnąć i poczuł, że całą twarz ma opuchniętą. Muszę wyglądać jak Frans, pomyślał, ale już coś widział i oddychał o wiele łatwiej. A potem sobie przypomniał. — Twój sen, Sandoz! Powiedziałeś, że mnie nie było w mieście umarłych…
— Tak, i obawiam się, że nie będzie cię również w mieście Gayjur — odrzekł sucho Sandoz. — Wysyłam cię z powrotem na „Bruna”. Danny leci z tobą jako medyk, na wypadek, gdybyś znowu miał zapaść. John będzie pilotował…
— Sandoz, nie przebyłem tej całej drogi po to…
Żeby umrzeć z powodu anafilaksji — skończył za niego Emilio. — A właśnie to niemal zrobiłeś. Yasapa kwitnie przez cały rok. Możesz później spróbować jeszcze raz… może John przerobi ci skafander ciśnieniowy. Ale teraz doradzam powrót na statek macierzysty. Oczywiście decyzja należy do ciebie.
Читать дальше