Zdał sobie sprawę, że naprawdę tak myśli. W tym momencie tylko to się liczyło.
33. RAKHAT: październik 2078 czasu ziemskiego
Było więcej rozmów. O towarach z melodyjnym włoskim głosem, o współrzędnych i torach lotu z chropowatym głosem pilota. Wstępnie uzgodniono, że wylądują w pobliżu rzeki Pon. Uzgodniono, że będą kontaktować się codziennie, że będą wymieniać pytania i odpowiedzi, że muszą wszystko rozważyć i dokonać obliczeń. Niezgrabne „do widzenia” Sandozowi, a potem… potem już była z powrotem na Rakhacie, znowu sama, w cichym pokoju, ukryta tam ze swoimi wspomnieniami, z dala od zamętu i rozmów.
W Pałacu Galatna nie było już luster. Gdyby nie wiedziała, co Sandoz zobaczy, mogłaby — choć przez jakiś czas — wierzyć, że ma trzydzieści pięć lat, prostą sylwetkę i potrafi jasno myśleć, ma świetny wzrok i jest pełna nadziei. Tylko nadziej a pozostała… Nie, nadzieja została spełniona. Są wojny, które warto toczyć. Śmierci, które przynoszą owoce. To wszystko miało swój cel… Och, Sandoz, pomyślała. Wróciłeś. Zawsze wiedziałam, że wrócisz…
(Wrócisz.)
Izaak, pomyślała, zamierając. Ha’anala.
Siedziała tak długo, wydobywając z głębin duszy wszystko, co tam ukrywała. Czy to odwaga, czy głupota, wystawiać serce na ten mroźny podmuch i znowu czekać, czekać, czekać na obumarcie nadziei?
— Jakżebym mogła nie spróbować? — zapytała samą siebie.
Więc spróbowała.
— Przeczytaj to — powiedział Izaak.
Czekało na niego jak zawsze, jak inne prośby przez tyle lat. Co rano sprawdzał najpierw plik swojej matki. Sprawdzał, czy przyszła od niej jakaś wiadomość, ale nigdy jej nie odpowiadał. Nie miał nic do powiedzenia.
Ktoś inny, w podobnych okolicznościach, mógłby oszczędzić siostrze bólu czytania tych błagań, by ukochane dzieci wróciły albo po prostu zapewnić matkę, że oboje żyją. Izaak nie wiedział, co to jest ból serca. Nie rozumiał żalu, tęsknoty czy konfliktu wierności. Nie rozumiał gniewu, zdruzgotanego zaufania, zdrady. Takie rzeczy nie były klarowne. Łączyły się z nimi oczekiwania co do zachowań innych osób, a Izaak nigdy nie miał takich oczekiwań.
Wiadomości od Sofii zawsze były adresowane do nich obojga, mimo to, co wydarzyło się w ciągu tych długich lat, odkąd opuścili puszczę. Ha’anala przeczytała ostatnią wiadomość i ostrożnie zamknęła laptop.
— Izaak, chcesz wrócić?
— Nie. — Nie zapytał: dokąd? To nie miało żadnego znaczenia.
— : Nasza matka tego pragnie. — Milczenie. — Ona jest stara, Izaaku. Któregoś dnia umrze.
To też nie wzbudziło w nim zainteresowania. Przyłożył dłonie do oczu i zaczął tworzyć różne wzory palcami. Ale nawet przez palce widział patrzącą na niego Ha’analę.
— Nie wrócę — powiedział, opuszczając ręce. — Oni nie śpiewają.
— Posłuchaj mnie. Nasza matka śpiewa. Twój lud śpiewa. — Zawahała się, a potem dodała: — Są inni, którzy należą do twojego gatunku, Izaaku. Znowu tu przybyli…
To go zainteresowało.
— Muzyka, którą znalazłem, jest dobra — oświadczył bez cienia triumfu czy zdziwienia. Po prostu to stwierdził: Z chmur spada deszcz, noc następuje po dniu, muzyka jest dobra.
— Mogą tu nie zostać. Nasza matka może wrócić z nimi. — Pauza. — Tam, skąd pochodzi twój gatunek. — Dłuższa pauza, żeby pozwolić mu pomyśleć. — Izaaku, jeśli nasza matka postanowi wrócić na H’earth, nigdy już jej nie zobaczymy.
Zaczął klepać się palcami po policzkach, po tych gładkich miejscach, gdzie nie rosły mu włosy, mrucząc monotonnie.
— Powinieneś przynajmniej ją pożegnać — nalegała Ha’anala.
„Powinieneś” nie miało klarowności. Zbadał to słowo, ale znalazł tylko jakiś bełkot o odpowiedzialności wobec innych, o zobowiązaniach. Jego emocje zapoznały się z jego stanem. Potrafił odczuwać zawód, ale nie zawód wobec kogoś. Czuł złość, ale nie złość na coś. Doświadczał rozkoszy, ale nigdy nie rozkoszował się czymś. Tylko śpiewanie łamało tę zasadę. Rozumiał harmonię: śpiewa się z kimś. Właśnie w ten sposób Ha’anala wytłumaczyła mu swoje małżeństwo z Shetrim: „Jesteśmy w harmonii”.
Izaak odchylił głowę, by spojrzeć na tkaninę namiotu. Promienie słońca rozświetlały każdy maleńki piksel między wątkiem i osnową. Nie chciał mieć nowego, kamiennego domu, bo namiot był czymś znajomym i lubił ten kolor. Poruszał się, ale nie tak jak liście. Spojrzał w dół i zobaczył, że Ha’anala nie odeszła, więc wyciągnął rękę i czekał na ciężar laptopa. Namiot był woalem, którego nikt nie odgarniał. Namiot chronił przed pyłem i liśćmi, chyba że była silna burza. Ale Izaak i tak miał swoje patyki, którymi co jakiś czas sprawdzał prostokąt, żeby się upewnić, czy namiot wciąż ma właściwe proporcje.
Potem: chłód guzika pod kciukiem, cichy trzask mechanizmu, niezmienna geometria pokrywy. Pomruk systemu, rozjaśnienie ekranu, klawiatura z klarownymi przyciskami. Kilka uderzeń w klawisze i kilka słów, i znowu to było, dokładnie tak, jak to zostawił, każdy ton doskonały i czysty. Pomyślał: Urodziłem się, aby to znaleźć.
Był, na swój sposób, zadowolony.
Wdowa Suukmel Chirot u Vaadai nie była już tak pewna jak dawniej, który z bogów kieruje jej życiem.
W młodości skłaniała się ku bardziej tradycyjnym bóstwom: starym, kapryśnym boginiom, które utrzymywały słońca na właściwych orbitach, rzeki w ich korytach, codzienne życie w jego ustalonym rytmie. Po zawarciu małżeństwa polubiła Ingwy’ego, który rządził losem, bo dobrze znała gorycz braku szczęścia i była wdzięczna za to, że trafił się jej mąż, który ją doceniał. Wielu bożków zamieszkało w jej dostatnim domostwie: Bezpieczeństwo, Luksus, Cel, Równowaga. Było to szczęśliwe życie. Suukmel miała siedem córek; wszystkie poślubiły małżonków spełniających zarówno jej osobiste nadzieje, jak i wymogi ich pozycji rodowej i współczesnej sytuacji politycznej. Ona sama żyła dostatnio i spokojnie, odczuwając prawdziwą satysfakcję.
Potem jej życiem zaczął rządzić Chaos. Chaos roztańczony, Chaos rozśpiewany. Nie bogini, ale mężczyzna, który podarował jej skarb: życie tak intensywne, że aż ją to przerażało, ale od którego nie chciała i nie mogła uciec. Uzyskała władzę. Upajała się tym, co zakazane, tym, co nieprzewidywalne. Chaos nie żądał śmierci Cnoty w jej życiu, żądał narodzin Namiętności. Radości. Twórczości. Przemiany.
A teraz? Kto teraz mną rządzi, zastanawiała się leniwie Suukmel, patrząc, jak Ha’anala nagle opuściła namiot swojego brata. Lekki wiaterek przyniósł informację potwierdzającą obserwację: Ha’anala była wściekła. Mijając pospiesznie Suukmel, wyszła poza obręb osady, nie mówiąc nikomu ani słowa. Zatrzymała się tylko raz, by chwycić jednym pazurem rzemień wielkiego kosza i zarzucić go sobie na plecy.
Przez pewien czas Suukmel po prostu przyglądała się, jak Ha’anala wspina się po stromym piargu, i wstrzymała oddech, mając nadzieję, że młodsza od niej kobieta — z trudem utrzymująca równowagę i osłabiona czwartą ciążą — nie przewróci się na zdradliwym osypisku. Potem westchnęła i wstała, by pójść za nią, zabierając po drodze swój kosz i szorstkie płótno, ciężkie od wosku, brudu i niedawnego deszczu. Ha’anala w takim nastroju nie dbała o to, że kha’ani mogą ją zaatakować; Suukmel wolała osłonić się płótnem.
W zboczach gór otaczających dolinę N’Jarr pełno było skalnych rozpadlin, w których lubiło się gnieździć najobfitsze źródło pożywienia mieszkańców osady. Przy końcu Partanu, kiedy deszczów było coraz mniej, kha’ani wcześnie i często się rozmnażały, i to w niesamowitych ilościach. Dorosłe, zwinne i szybkie, rzadko dawały się złapać, ale w ciągu suchej pory ich jaja były łatwą zdobyczą — skórzaste, owalne torbiele wypełnione proteinami i tłuszczem. To, czym żywiły się embriony kha’ani, mogło też wyżywić Jana’atów; trzeba było tylko zjeść tego wystarczającą ilość. Było to jedzenie monotonne i raczej pozbawione smaku, ale wystarczające i było zawsze, a od czasu do czasu uzupełniano je zwierzyną bardziej godną miana zdobyczy, ale i bardziej niebezpieczną.
Читать дальше