— Hej — powiedział Daniel — to głupi spór — ty mówisz mi, że mam rację, a ja mówię, że nie mam.
— Cóż, przecież masz rację.
— Może, ale to, co jest dobre dla mnie, niekoniecznie jest dobre dla ciebie. Jeśli przestaniesz ją atakować, czego będzie słuchać reszta z nas?
— Chodzi ci o to, że mogę pozwolić sobie na odwagę, bo jestem bezpieczna.
— A ja nie mogę sobie na nią pozwolić. Ale nie powinienem był dawać tego do zrozumienia. To jest ten błąd. Jedną z pierwszych rzeczy, których uczysz się w więzieniu, jest to, że strażnicy lubią się czuć lubiani przez ciebie. Norberg nie jest inna.
Boadicea miała ochotę otoczyć go ramionami, podskoczyć i zagrzewać go jak jakaś głupiutka cheerleaderka, kupić mu coś straszliwie drogiego i odpowiedniego, taki był ogrom jej zgody i wdzięczności za to, że ma kogoś, z kim się zgadza.
— Szkoła istotnie jest więzieniem — zgodziła się z przekonaniem. — Wiesz, kiedyś myślałam, że jestem jedyną osobą na świecie, która to rozumie. Byłam w Szwajcarii w okropnej tak zwanej prywatnej szkole dla dziewcząt i napisałam list do domu, do mojego ojca, wyjaśniając, na ile sposobów jest to więzienie, a on odpisał: „Oczywiście, moja droga Bobo — szkoła jest więzieniem z tego bardzo dobrego powodu, że wszystkie dzieci są przestępcami”.
— Aha.
Dotarli już do jedzenia. Daniel wziął półmisek surówki z kapusty na tacę i wskazał paluszki rybne.
— Właściwie — ciągnęła — niedokładnie tak napisał. Napisał, że nastolatki nie są jeszcze w pełni cywilizowane, a więc są niebezpieczne. Może nie tutaj w Iowa, ale na pewno w wielkich miastach. Lecz jedną z różnic między Iowa i wielkimi miastami… och, tylko zupa dla mnie, proszę… jest stopień, w jakim ludzie tutaj rzeczywiście żyją według oficjalnych zasad. W każdym razie tak mówi mój ojciec.
Daniel dał swoją szkolną kartę kredytową młodej kasjerce. Maszyna wysyczała ceny jego lunchu i dziewczyna oddała mu kartę. Podniósł tacę.
— Danielu?
Zatrzymał się, a ona poprosiła wzrokiem, żeby poczekał, aż będą poza zasięgiem słuchu kasjerki. Kiedy się tam znaleźli, zapytała go:
— Czy jesz dziś lunch z kimś innym? — Nie.
— To może zjesz ze mną? Wiem, że to nie ja powinnam pytać, i prawdopodobnie wolisz mieć ten czas dla siebie, żeby pomyśleć. — Przerwała, by pozwolić mu jej zaprzeczyć, ale on po prostu stał tam ze swoim porywającym uśmiechem wyższości. Jego uroda była taka śniada, taka egzotyczna, prawie jakby należał do innej rasy. — Ale ja — nie ustępowała — jestem inna. Lubię mówić, zanim pomyślę.
Zaśmiał się.
— Słuchaj, mam pomysł — powiedział. — A może ty zjadłabyś lunch ze mną?
— Och, jakie to miłe, że pytasz, Danielu — odparła w afektowany sposób, parodiując łobuzerską beztroskę. Albo może był to autentyczny towar, właśnie łobuzerska beztroska. — Czy też powinnam nazywać cię panem Weinrebem?
— Może jakoś pośrodku.
— Bardzo zabawne — stwierdziła komicznie niskim głosem.
— To zawsze mówi Susan McCarthy, kiedy nie znajduje słów.
— Wiem. Uważnie obserwuję otoczenie. Też. — Ale mimo wszystko zabolało ją to, że została porównana (i to celnie) z kimś takim jak jakaś Susan McCarthy.
Znaleźli miejsce na ławie przy stosunkowo cichym stoliku. Zamiast zabrać się do jedzenia, po prostu na nią patrzył. Zaczął coś mówić i umilkł. Czuła mrowienie podniecenia. Przyciągnęła jego uwagę. Nie do tego stopnia, by ją polubił, ani nawet, w jakikolwiek zaangażowany sposób, zainteresował się nią, ale najgorsze minęło, i nagle, co niewiarygodne, nie przychodziło jej na myśl nic innego do powiedzenia. Zarumieniła się. Uśmiechnęła. I potrząsnęła głową z łobuzerską beztroską.
Po kłótni ze swoją pełną nienawiści — dosłownie pełną nienawiści — siostrą Boadicea otuliła się starą, zielonooliwkową szkolną peleryną i poszła na dach, gdzie wiatr smagał jej włosy i tłukł w pelerynę z zadowalającą siłą. Menda, myślała, mając na myśli Aletheę, kołtunka, suka, kreatura, szpiegówa, snobka; chytra, bezmyślna, bezduszna, zarozumiała flądra. Najgorsze było to, że Boadicea nie potrafiła nigdy, kiedy dochodziło do konfrontacji, przełożyć swojej pogardy na język, do którego rozumienia Alethea by się przyznała, natomiast Alethea miała monolityczną wiarę w swoje snobizmy, która nadawała nawet jej najbardziej banalnym drwinom rodzaj powagi.
Nawet dach nie był wystarczająco daleko. Z ponurym uniesieniem Boadicea wspięła się na zachodnią wieżę wiatrów, zatrzymując się pod osłoną pierwszego wiatrowskazu i zdumiewając beznamiętnie, że mogło zostać dość ciepła w tych zimowych podmuchach, by było przetwarzane na miarowe wirowanie metalowych łopatek. Czy to istotnie było ciepło? Czy tylko pęd cząsteczek gazu? Czy istniała jakaś różnica? W każdym razie nauka była wspaniała.
A więc zapomnij o Alethei, powiedziała sobie. Wznieś się ponad nią. Przypatrz się chmurom i ustal rzeczywiste kolory zawarte w ich cętkowanej, świetlistej, nadprzyrodzonej szarości. Urządź świat tak, by jej nieznośnego, drwiącego profilu nie było na pierwszym planie, a wtedy może stanie się on światem zadowalającym, wielkim i promiennym i pełnym cudownych procesów, z którymi bystry umysł może nauczyć się sobie radzić w taki sposób, jak wieże radziły sobie z wiatrem, jak jej ojciec radził sobie z ludźmi, nawet takimi skądinąd krnąbrnymi ludźmi jak Alethea i od czasu do czasu ona sama.
Wspięła się wyżej, nad najwyższe wiatrowskazy, do małego gniazda stalowych obręczy na szczycie wieży. Wiatry uderzały. Platforma kołysała się. Ale Boadicea nie czuła żadnych zawrotów głowy, tylko uspokajające zadowolenie, że widzi świat rozpostarty w taki uporządkowany sposób. Wielki galimatias Worry stał się, z tej wysokości, tak zrozumiały jak zestaw planów: leżące odłogiem klomby i kwinkunksy małych drzew w prywatnych ogrodach Whitingów na dachu poniżej; następnie, na schodkowych tarasach pod nimi, na rozleglejszych dachach skrzydeł, znajdowały się baseny i boiska pozostałych mieszkańców kompleksu; najbardziej w dole, ograniczone szerokim obronnym półksiężycem garaży, stajni i silosów, były ogrody kuchenne, zagrody dla drobiu i korty tenisowe. Nieliczni ludzie w zasięgu wzroku wydawali się wszyscy wykonywać emblematyczne czynności, jak postacie na obrazie Breughla: dzieci jeździły na wrotkach, kobieta rozrzucała ziarno dla kurczaków, dwóch mechaników w niebieskich kurtkach pochylało się nad silnikiem limuzyny na jałowym biegu, mężczyzna szedł z psem na spacer ku drzewom, które osłaniały zachodnią wartownię. Dla kogoś, kto stał na dachu, te drzewa oznaczały granicę horyzontu, ale z tego wyższego punktu obserwacyjnego można było patrzeć nad nimi aż do niebieskoszarego zygzaka dachów domów, które kiedyś stanowiły — i nie tak dawno temu, by Boadicea nie mogła tego sama pamiętać — wioskę Unity. Przeważająca część dawnych mieszkańców wioski żyła teraz w Worry. Ich poszyte deskami domy stały puste przez większość roku — te, które w ogóle jeszcze stały. Ze smutkiem myślało się o tym, że cały sposób życia, sto lat różnych tradycji, musi się zakończyć, żeby zaczął się nowy sposób. Ale cóż innego można było zrobić? Sztucznie go utrzymywać, tworząc namiastkę skansenu w Williamsburgu? W rzeczywistości to właśnie robili teraz letnicy, przynajmniej z lepszymi domami. Reszta została splądrowana dla ich mięsa — oblicówek, instalacji hydraulicznych, ciekawych elementów stolarskich — a kości pozostawiono, by niszczały na powietrzu do bardziej malowniczego stanu, po którego osiągnięciu niewątpliwie też miały trafić na aukcję. Smutno się na to patrzyło, ale było to konieczne — stanowiło skutek działania sił zbyt wielkich, by się im przeciwstawić, chociaż mogły być kierowane i kształtowane z większą albo mniejszą miłością i wyobraźnią. Worry, z jej neonormańskimi wieżyczkami i blankami, oddalonymi parkami i błoniami i nowatorską inżynierią społeczną z pewnością ukazywała proces feudalizacji na jego poziomie najbardziej ludzkim i, można powiedzieć, demokratycznym. Rodzaj utopii. Czy, w ostatecznym rozrachunku, była to utopia dla takich ludzi jak Boadicea, nigdy nie potrafiła zdecydować. Posiadanie tak wielkiej ilości ziemi i takiego bogactwa wydawało się samo w sobie dość problematyczne, ale poza tym istniała moralna kwestia relacji z dzierżawcami. Było ich ponad pięciuset przy ostatnim spisie. Chociaż oni wszyscy by temu zaprzeczyli — i faktycznie zaprzeczali w filmie, który zrobiła dawno temu Boadicea — ich położenie niepokojąco przypominało poddaństwo. Ale niepokojąco, jak się wydawało, tylko dla Boadicei, ponieważ lista oczekujących wykwalifikowanych kandydatów, którzy chcieli nająć się i przenieść tam, absurdalnie przekraczała liczbę przewidywalnych wolnych miejsc. Dzieciaki w szkole zawsze sondowały ją w sprawie ich szans na przesunięcie na szczyt listy; niektóre otwarcie proponowały łapówki, jeśli wstawiłaby się za ich rodziną u ojca. Raz biedny Serjeant wpadł w tarapaty za przyjęcie takiej łapówki.
Читать дальше