— Nie wspomniałem o tym dotąd, panno Whiting…
— Beverley — poprawiła go. Wcześniej dla zabawy kazała mu, by nazywał ją imieniem z jej fałszywego dokumentu.
— Nie wspomniałem o tym na razie, panno Whiting, bo nie wydawało się to moją sprawą, ale powód, dla którego pani brat nie mógł przyjechać po panią, jest taki, że dwa tygodnie temu zatrzymano mu prawo jazdy za prowadzenie samochodu po pijanemu. Jechał do domu właśnie stąd, z Elmore.
— Mógł więc przyjechać z tobą. Alethea też.
— Może mogli. Ale nie sądzę, by któreś z nich lubiło za bardzo moje towarzystwo. Nie, żeby czuli jakiegoś rodzaju urazę do mnie. Ale w końcu jestem tylko jednym z kierowników działów, a nie przyjacielem rodziny.
Po czym — i, jak się zdawało, bez żadnego poczucia, że ta czynność może budzić zastrzeżenia — przelał resztkę wina z karafki do własnego kieliszka.
— Jeśli chcesz mnie teraz zabrać do domu, w porządku.
— Proszę się po prostu rozluźnić, panno Whiting.
— Beverley.
— Okej, Beverley.
— Istnieje prawdziwa Beverley Whittaker. Była w Szwajcarii, wędrowała pieszo po górach. Spotkałyśmy się w schronisku mniej więcej w połowie drogi na Mont Blanc. Była tam po prostu niewiarygodna burza z piorunami. Gdy raz zobaczyło się błyskawice w górach, można zrozumieć, dlaczego Grecy powierzyli kontrolę nad nimi swojemu najważniejszemu bogu.
Carl skinął ponuro głową.
Musiała przestać paplać, ale długie chwile ciszy wywoływały u niej taką samą panikę.
Kolejna para wyszła na parkiet, ale akurat gdy zaczęli tańczyć, muzyka ustała. Cisza wzmogła się.
Boadicea miała praktyczną zasadę na takie sytuacje, mianowicie — by zainteresować się innymi ludźmi, gdyż to z kolei interesowało ich.
— A, hm, nad czym ty masz kontrolę? — zapytała.
— Słucham? — Ale spoglądał na nią akurat przez tyle czasu, by zobaczyła, że zrozumiał, i miał jej za złe to pytanie.
Pytanie, które pomimo to musiała powtórzyć.
— Powiedziałeś, że jesteś jednym z kierowników działów. Którym działem kierujesz?
— Wszystkim, co ma coś wspólnego z brygadami roboczymi. Przede wszystkim rekrutacją i zakwaterowaniem. Transport, lista płac, nadzór.
— Aha.
— To praca, którą trzeba wykonać.
— Oczywiście. Mój ojciec mówi, że to najważniejszy dział na farmie.
— Chcąc przez to powiedzieć, że jest najbrudniejszy. A jest.
— Cóż, nie to miałam na myśli. W rzeczywistości ja bym tak nie powiedziała.
— Powiedziałaby pani, gdyby musiała pani mieć do czynienia z niektórymi z typów, którzy do nas trafiają. Za mniej więcej miesiąc, w szczytowym punkcie, będziemy mieli coś koło tysiąca dwustu na liście płac, i z tych tysiąca dwustu powiedziałbym, że co najmniej połowa jest nie lepsza od zwierząt.
— Przykro mi, Carl, ale po prostu nie mogę się z tym zgodzić.
— Cóż, nie ma powodu, by pani musiała, panno Whiting. — Uśmiechnął się. — To znaczy Beverley. W każdym razie to dobra praca, i diabelnie duża odpowiedzialność dla kogoś w moim wieku, a więc byłoby szaleństwem narzekać, jeśli wydaje się, że to robię. A nie robię tego.
Uratowała ich kelnerka, która przyszła i zapytała, co chcą na deser. Carl poprosił o krem bawarski. Boadicea, ponieważ był to jej pierwszy posiłek po powrocie do Ameryki, zamówiła szarlotkę.
Zaczęła się nowa polka. Przyznając się do porażki, Boadicea obróciła swoje krzesło bokiem, by patrzeć na tańczących. Na parkiecie znajdowała się para, która naprawdę potrafiła pląsać. Ciała poruszały się z życiem. Pozostali tancerze przypominali przy nich woskowe figury, jakie oglądało się za opłatą w namiocie na okręgowym jarmarku. Dziewczyna była szczególnie dobra. Miała na sobie szeroką, wirującą, trochę cygańską spódnicę z falbanką, a kołysanie, kloszowe wybrzuszanie i kręcenie ową spódnicą wydawało się napełniać nijaką muzykę energią całkiem wyższego rzędu. Chłopak tańczył z równą energią, ale mniejszą ostentacją. Jego kończyny poruszały się zbyt gwałtownie, natomiast tułów wydawał się nigdy w pełni nie odblokowywać z wrodzonego przykucnięcia. Było to ciało chłopa z obrazu Breughla. Ale i tak radość na jego twarzy była tak żywa, a sama twarz tak przystojna (wcale nie jak z Breughla), że nie dało się w odpowiedzi powstrzymać uczucia radości. Boadicea była pewna, że dziewczyna nie tańczyłaby wcale tak dobrze z kimś innym i nie byłaby tak rozpłomieniona. Razem, jak długo trwała polka, sprawiali, że w gospodzie „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore czas się zatrzymał.
Spośród tradycji i instytucji liceum w Amesville pani Norberg z sali 113 była jedną z najgroźniejszych — w, jak lubiła mówić Boadicea, pierwotnym znaczeniu tego słowa. Kilka lat wcześniej, po wyrównanej trójstronnej rywalizacji, została wybrana do Izby Reprezentantów z listy Amerykańskiej Partii Odnowy Duchowej. W jej najlepszych czasach APOD stanowiła punkt zborny najbardziej zagorzałych Sług Bożych ze Środkowego Zachodu, ale gdy ich pierwsza piękna wizja przebudzonej duchowo Ameryki zanikła, a zwłaszcza kiedy przywódcom partii udowodniono, że są równie przekupni jak zwykli republikanie i demokraci, jej członkowie wrócili do Wielkiej Starej Partii albo stali się, jak pani Norberg, samotnymi głosami wołającymi na puszczy politycznych błędów.
Pani Norberg uczyła przed wyborami historii Ameryki i w ostatniej klasie wiedzy o społeczeństwie, a gdy wróciła do Iowa po pojedynczej kadencji w Waszyngtonie, zajęła się tymi samymi przedmiotami i nauczała ich do dziś, chociaż ostatnio powiększyła swoją legendę poprzez spędzenie dwuletniego tak zwanego urlopu naukowego w domu opieki w Dubuque, dokąd została zabrana (zdecydowanie wbrew swojej woli) po tym, jak natchnęło ją pewnego dnia, by obciąć uczniowi włosy w szkolnej stołówce. Jej uczniowie nazwali to drugą kadencją Góry Lodowej. Wiedzieli, że jest szalona, ale nikomu nie wydawało się to za bardzo przeszkadzać. Od czasu Dubuque jej ataki szału przeciw osobom żującym gumę i podającym sobie liściki znacznie osłabły i ograniczyła się do konwencjonalnej broni nauczyciela, wykazu ocen. Przeciętnie dwadzieścia procent klasy kończącej szkołę w każdym roku nie zdawało z wiedzy o społeczeństwie i musiało odbyć lekcje uzupełniające, żeby dostać dyplomy. Wszyscy jej znani wrogowie oczywiście oblewali, ale wydawało się, że to samo może spotkać dowolną osobę. Jej oceny F, niedostateczne, niczym deszcz spadały jednakowo na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Niektórzy nawet twierdzili, że pani Norberg wyciąga nazwiska losowo z kapelusza.
Byłoby to wystarczająco niepokojące z racji samej swej rażącej niesprawiedliwości, ale Boadicea miała specjalny powód, by lękać się przedmiotu Góry Lodowej, mianowicie to jej wujek Charles pozbawił panią Norberg miejsca w Kongresie. Kiedy przedstawiła swoje obawy ojcu, zbagatelizował to. Większość ludzi, z którymi człowiek musi się zadawać, stwierdził Grandison, to wariaci. Jeden z głównych powodów, dla których Boadicea chodziła do publicznej szkoły średniej, był dokładnie taki, by mogła pogodzić się z tą nieprzyjemną prawdą. Jeśli chodziło o możliwość niezdania, nie musiała się martwić: Grandison już umówił się z dyrektorką, że jego córka będzie mogła poprawiać każdą ocenę niższą od B. Musiała zatem tylko chodzić do sali 113 na jedną godzinę każdego dnia i siedzieć. Mogła być tak małomówna albo tak otwarta, jak chciała — nie miało to znaczenia. Ale jeśli chodziło o pozbycie się pani Norberg, okazało się to wykluczone. Może była niekompetentna, albo nawet fiśnięta, ale była także ostatnim Sługą Bożym z zaświadczeniem w ciele pedagogicznym tej szkoły średniej i każda próba usunięcia jej wywołałaby wielki smród w całym okręgu, a może w całym stanie. Za trzy lata odejdzie na emeryturę; do tego czasu trzeba będzie ją znosić.
Читать дальше