Otrzymawszy takie gwarancje — prawdziwą zbroję — Boadicea wkrótce stała się oficjalną mendą na lekcjach wiedzy o społeczeństwie. Pani Norberg wydawała się raczej wdzięczna za to, że znalazł się ktoś, kto przy odrobinie szczęścia będzie żywić i wyrażać opinie, jakie w innym razie musiałaby przedstawić sama, zanim mogłaby je zmiażdżyć, a taki układ nigdy nie zadowala zbytnio kogoś, kto uwielbia kontrowersje. To, że te nietypowe poglądy posiadały o wiele większą siłę i zdolność przekonywania, gdy wyrażała je Boadicea, a nie zwykli słabi przeciwnicy Góry Lodowej, wydawało się jej nie przeszkadzać. Jak w przypadku większości ludzi o silnych przekonaniach, jej świadomość odnotowywała każde zaprzeczenie jako zupełny nonsens. Wiara to selektywny rodzaj ślepoty.
A więc wyglądało to tak, że ilekroć Boadicea rozprawiała na jakiś temat, od słuszności progresywnego podatku dochodowego do niesłuszności niedawnej demagogicznej wendety jej wuja Charlesa przeciw AUSO, niewzruszony uśmiech pojawiał się na bezbarwnych wargach Góry Lodowej, jej oczy stawały się szkliste i splatała palce w kolczastą bryłkę opanowania, jakby mówiła: „Choćby mój obowiązek okazał się bolesny, wypełnię go do ostatniej kropli mojej krwi”. Kiedy Boadicea kończyła, pani Norberg rozdzielała ręce, wzdychała lekko i dziękowała jej ironicznie za na pewno „bardzo interesujący” albo „bardzo niezwykły” punkt widzenia. Jeśli to wydawało się niewystarczająco druzgocące, pytała innych w klasie o ich zdanie w tej sprawie, wybierając najpierw kogoś, kto, jak przypuszczała, sympatyzował z jej linią. Większość uczniów, z ostrożności, nie dawała się złapać w pułapkę żadnej opinii, za czy przeciw, ale istniała mała grupa, ośmioro z trzydzieściorga dwojga, na której pani Norberg mogła polegać, czyli zakładać, że będą powtarzać jak papugi jej utrwalone uprzedzenia, choćby najgłupsze, choćby najbardziej jaskrawo sprzeczne z faktami. To zawsze jednemu z nich pozwalała mieć ostatnie słowo — strategia, która przynosiła pożądany skutek, taki, że Boadicea wydawała się, nawet sobie samej, jednoosobową mniejszością. Pozwalało to także zwykle rozproszyć jej wrogość i skierować ją przeciw tym ośmiorgu niezawodnym uczniom, których imiona stały się dla niej rodzajem ponurej litanii: Cheryl i Mitch, Reuben i Sloan, Sandra i Susan, Judy i Joan. Wszystkie dziewczęta wśród nich, oprócz Sandry Wolf, były cheerleaderkami, i wszystkie, bez wyjątku, miały pusto w głowie. Troje z tej ósemki — Joan Smali oraz Cheryl i Mitch Seversonowie — pochodziło z bogatszych rodzin farmerskich z tej okolicy. Seversonowie i Smallowie na pewno nie mogli równać się z Whitingami, ale jednak należeli do „szlachty” i zapraszano ich oczywiście na wszystkie większe imprezy w Worry. Boadiceę martwiło to, że nie zgadza się z trojgiem z ludzi, z którymi miała utrzymywać przyjacielskie, a przynajmniej dobrosąsiedzkie stosunki, ale nie mogła się powstrzymać. Nie było potrzeby, by podlizywali się pani Norberg tak jawnie. Ich rodzice nie byli Sługami Bożymi, a przynajmniej nie tak tępymi jak oni sami. Fanatyzm na skalę APOD stanowił relikt przeszłości. A więc dlaczego to robili? Zakładając, że po prostu nie lizali jej butów. A jeśli o to szło, jak można było wyjaśnić istnienie kogoś takiego jak sama Góra Lodowa? Dlaczego tacy ludzie tak zawzięcie pragnęli patrolować najbardziej osobiste myśli innych? Bo właśnie do tego sprowadzał się odwieczny lęk Sług Bożych przed muzyką i podobnymi zjawiskami. Nie mogli znieść tego, by inni mieli przeżycia, do których oni nie byli zdolni. Uraza. Uraza i zazdrość — takie to było proste, chociaż nikt (nawet Boadicea) nie odważał się powiedzieć tego wprost. Sytuacja stała się ostatnio trochę bardziej rozluźniona, ale nie aż tak.
Jak większość doświadczonych nauczycieli, pani Norberg była nałogową monologistką, a więc nie każdego dnia prosiła Boadiceę o przemawianie za rozsądkiem i umiarem; w ramach pokuty ta musiała słuchać chaotycznych wspomnień Góry Lodowej o jej kadencji w Kongresie (nauczycielka szczególnie szczyciła się wyróżniającym ją faktem, że jako jedyna była obecna na każdym głosowaniu przeprowadzonym podczas tych dwóch lat). Zmieniały się one, poprzez niezwykle wolne skojarzenia, w (na przykład) mdląco uroczą anegdotę o kochanych słodkich wiewiórkach na tyłach jej domu — Srebrnym Pyszczku, Trzpiocie i Rękawiczce, z których każda była małym, nieobrobionym filozofem — i te dziwactwa przekształcały się, stopniowo i niedostrzegalnie, w diatryby przeciw Agencji ds. Żywności i Leków, bete noire Środkowego Zachodu. Wszystko to — wspominki, dziwactwa, słowa potępienia — przedstawiała z porozumiewawczą miną wskazującą na ich współudział, bowiem Góra Lodowa miała podstawowe założenie, że jej uczniowie zdają sobie sprawę, jakie mieli szczęście, gdy przydzielono ich na jej lekcje wiedzy o społeczeństwie, a nie do mdłego liberała pana Coksa.
Słuchając tych monologów i waląc swoim rozumem w niewzruszony, nieprzenikalny autorytet tej kobiety, Boadicea znienawidziła panią Norberg nienawiścią, która sprawiała, że przy końcu godziny lekcyjnej dziewczyna trzęsła się z bezsilnej wściekłości. Dosłownie się trzęsła. Z powodu instynktu samozachowawczego zaczęła więc opuszczać lekcje, chociaż nie było sposobu, by opuścić budynek, skoro kierowcy autobusów pilnowali wszystkich drzwi. Zamykała się na zamek w ubikacji i siedziała ze skrzyżowanymi nogami na sedesie, rozwiązując zadania z rachunku różniczkowego. Stała się otwarcie sarkastyczna na lekcjach i drwiła, kiedy z niej drwiono. Pamiętała, żeby zawsze, kiedy zaczynał się monolog, odwrócić się od Góry Lodowej i wpatrywać się za okno, chociaż niczego tam nie było widać oprócz nieba, chmur i nudnego łuku trzech zawieszonych drutów. Pani Norberg zareagowała na te prowokacje jedynie przeniesieniem Boadicei do pierwszego rzędu, i odtąd, jeśli ta postanowiła obrócić wzrok, po prostu stawała między widzem i widokiem.
To właśnie na krześle w pierwszym rzędzie Boadicea rozpoznała siedzącego obok niej Daniela Weinreba. Chodzili na te same lekcje od dwóch miesięcy, ale nie skojarzyła go. Nie, żeby tył głowy (czyli prawie wszystko, co z niego widziała do chwili przenosin na przód) miał bardzo charakterystyczny. Także zmienił wygląd od czasu, gdy zakochała się w nim, na niedługo i platonicznie, w gospodzie „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore: krótsze włosy, wąsy zniknęły, dobry humor gdzieś się ulotnił, a zastąpił go apatyczny, nie pozowany hart ducha. Poza odpowiadaniem przy odczytywaniu listy obecności albo szuraniem nogami po pytaniu skierowanym bezpośrednio do niego nigdy nie odzywał się na lekcjach; tak jak jego mowa nigdy nie zdradzała jego myśli, jego twarz nigdy nie zdradzała uczuć.
Boadicea czuła jednak pewność, że nie różnią się one wielce od jej własnych. Nienawidził Góry Lodowej równie żarliwie jak ona; musiało tak być — bo inaczej jak mógłby tańczyć tak dobrze? Może jako sylogizm pozostawiało to coś do życzenia, i Boadicea nie zadowoliła się przekonaniem a priori. Zaczęła gromadzić dowody — przebłyski podejrzewanych tlących się ogni.
Najpierw odkryła, że nie tylko ona tak dokładnie obserwuje Daniela. Sama pani Norberg przejawiała ciekawość całkowicie nieproporcjonalną do udzielania się Daniela w klasie. Często, kiedy inny uczeń mówił, przenosiła oczy na Daniela i w wojowniczym momencie, gdy zrywała z klasową etykietą i naprawdę dawała świadectwo ewangelii APOD, właśnie do Daniela kierowała te bodźce, mimo że to Boadicea, jeśli w ogóle ktoś, chwytała przynętę i dyskutowała.
Читать дальше