— Czekaj. — Sirhan wytrzeszcza oczy. — Coś tam znaleźliście? Przywieźliście prawdziwego obcego?
— No chyba. — Amber ma zadowoloną minę.
— Ale… to wspaniale. To wszystko zmienia. Niesamowite! Nawet w Ekonomii Dwa Zero musi być wart kupę forsy! Tylko pomyślcie, czego można by się od niego nauczyć.
— Oui. Nowego sposobu wkręcania korporacji w inwestowanie w bąble kognitywne — przerywa cynicznie Pierre. — Na oko, czynisz dwa nieuprawnione założenia: że nasz pasażer zechce być przez nas wykorzystany oraz że przeżyjemy to, co się stanie po przybyciu komorników.
— Ale, ale… — Sirhan omal się nie zapluwa, wysiłkiem woli powstrzymując się od gorączkowej gestykulacji.
— Zapytajmy jego, co by zrobił — proponuje Amber. — Masz współpracować — ostrzega Sirhana. — Twoimi planami zajmiemy się, kurna, później. Najpierw ważne sprawy. Trzeba się uwolnić od tych piratów.
* * *
Kiedy wracają na przyjęcie, w skrzynce Sirhana piętrzą się wiadomości od wszystkich na orbicie Saturna — od innych kustoszy na pokładzie innych nenufarów, rozsianych chaotycznie po olbrzymiej atmosferze, od nielicznych górników z pierścienia, którzy jeszcze pamiętają, jak to było być człowiekiem (choć teraz są przeważnie mózgami w słoikach albo transferami w napędzanych atomowo ciałach z ceramiki i metalu), nawet z małych orbitalnych miasteczek wokół Tytana, gdzie ryczące hordy blogerów licytują z obłędem w oczach zapisy wizyjne członków załogi Wędrownego cyrku. Wygląda na to, że informacja o powrocie statku stała się taka ważna dopiero, kiedy się rozniosło, że ktoś uznał ich za niezły obiekt do rabunku. Teraz, gdy ktoś rozpaplał o obcym pasażerze, sieci po prostu zwariowały.
— Miasto — szepcze — gdzie ten pasażer? Powinien być w ciele kotki mojej matki.
— Kotki? Jakiej kotki? — odpowiada miasto. — Nie widzę tu żadnej kotki.
— No tak, wygląda jak kotka, ale… — Do głowy przychodzi mu okropna myśl. — Może znowu ktoś się do ciebie włamał.
— Na to wygląda. — Zgadza się entuzjastycznie miasto. — Można mieć dość, prawda?
— Chole… o, zaraz. Halo! — woła do Amber, wypączkowując kilka duchów, żeby poszukały zaginionego stworzenia, przechodząc przez tysiące zainstalowanych w różnych osobach sensorów wzrokowych — to kłopotliwy proces, trochę mniej kontrowersyjny, odkąd duchy są autystyczne. — Grzebaliście w mojej infrastrukturze od bezpieczeństwa?
— My? — Amber wygląda na zirytowaną. — Nie.
— Ale ktoś grzebał. Najpierw myślałem, że to ta walnięta Francuzka, ale teraz nie jestem pewien. To poważny problem. Jeśli komornicy dowiedzą się, jak wejść tu bokiem przy użyciu rootkita, nie będą nawet musieli nas podpalać, po prostu opanują cały habitat.
— To najmniejszy z twoich problemów — zauważa Amber. — Na jakim statucie chodzą ci komornicy?
— Statucie? A, systemie prawnym? Pewnie jakimś tanim, może nawet odziedziczonym po Imperium Pierścienia. W tych czasach nikomu nie chce się łamać prawa, za łatwo jest po prostu kupić jakiś system prawny w pudełku, dopasować go trochę do siebie i przestrzegać.
— Jasne. — Amber przystaje, nieruchomieje, po czym unosi głowę i wpatruje się w ledwie widoczną kopułę gazu. — Gołębie — mówi, niemal ze znudzeniem. — Cholera, jak mogłam ich nie zauważyć? Dawno ci się zalęgły te grupowe umysły?
— Grupowe? — Sirhan staje jak wryty. — Co powiedziałaś?
Z nieba dobiega ptasi śmiech, na ścieżce wokół Sirhana rozbryzgują się kropki ptasiego gówna. Amber uskakuje zręcznie, lecz Sirhan nie jest taki zwinny: klnie i wzywa ściereczkę z zestalonego powietrza, do wytarcia głowy.
— Chodzi o ich stadne zachowanie — tłumaczy Amber ze wzrokiem utkwionym w górze. — Kiedy prześledzisz ruchy poszczególnych elementów, ptaków, zauważysz, że nie latają po odrębnych trasach. Każdy gołąb stara się trzymać około dziesięciu metrów od szesnastu sąsiadów. Taka sieć hamiltonowska, dzieciaku. Prawdziwe ptaki tak nie robią. Dawno są?
Sirhan przestaje kląć i spogląda w górę na krążące ptaki, gruchające i szydzące z niego z bezpiecznej wysokości. Wygraża im pięścią.
— Jeszcze was dopadnę, zobaczycie!
— Nie wydaje mi się. — Amber znów chwyta go za łokieć i prowadzi wokół wzgórza. Sirhan, zajęty utrzymywaniem parasola z mgły użytkowej nad swoją lśniącą czystością czaszką, toleruje takie traktowanie. — Nie myślisz chyba, że to przypadek, co? — pyta na prywatnym kanale. — One są tu jednym z graczy.
— Nie obchodzi mnie to. Zhackowały moje miasto i wbiły się na krzywy ryj na przyjęcie! Wszystko jedno kim są, nie są tu mile widziane.
— Sławne ostatnie słowa — mruczy Amber, gdy przyjęcie wyłania się znad wzgórza i prawie ich tratuje.
Ktoś ukradkiem zamontował w szkielecie argentynozaura silniki i nanowłókna, animując gigantycznego zauropoda, jakby znienacka ożył. Udało mu się także wyciąć tę manipulację z monitorowania. Pierwsze ostrzeżenie to stąpnięcie, tak potężne, że grunt podskakuje im pod nogami — potem szkielet stutonowego roślinożercy, wyższego niż pięciopiętrowy budynek i dłuższego niż pociąg podmiejski, unosi głowę nad wzgórek i spogląda na nich. Na jego czaszce dumnie stoi gołąb z wypiętą piersią, a jadalnia, pełna osłupiałych taikonautów, znajduje się na podwieszonej drewnianej podłodze wewnątrz klatki piersiowej.
— To moje przyjęcie i mój pomysł na biznes! — narzeka Sirhan. — Ani ty, ani nikt inny z rodziny mi go nie odbierzecie!
— To prawda — potwierdza Amber — ale na wypadek gdybyś nie zauważył: zaproponowałeś tymczasowy azyl grupie ludzi — w tym także mnie, mówiąc bez ogródek — których paru drani uznało za wartych napadnięcia, i zrobiłeś to, nie mając żadnych planów awaryjnych, poza zaproszeniem mojej wrednej matki-manipulantki. Co ty sobie myślałeś? Całkiem jakbyś wywiesił transparent „Serdecznie zapraszamy wszystkich kanciarzy wszechświata”. Cholera jasna, potrzebna mi Aineko.
— Twoja kotka. — Sirhan uczepia się tego faktu. — To jej wina. Tak czy nie?
— Tylko pośrednio. — Amber rozgląda się i woła do szkieletu dinozaura: — Halo! Nie widziałeś Aineko?
Olbrzymi gad zgina szyję, a gołąb otwiera dziób, żeby zagruchać. Inne ptaki, rozsiane po obu stronach pierwszego, śpiewają z nim w kontrapunkcie, dając w rezultacie obłąkańczy, świergotliwy głos, przetykany niesamowitymi harmonicznymi.
— Kotkę ma twoja matka.
— Cholera! — Amber odwraca się gwałtownie do Sirhana. — Gdzie Pamela? Znajdź ją.
— Ale po co?
— Bo ona ma kotkę. Jak myślisz, co z nią zrobi? Przehandluje komornikom, żeby mi pokazać! Nie widzisz, skąd w tej rodzinie wzięły się tendencje do grania na nerwach?
— Za późno. — Dziwaczny głos gołębi dochodzi z góry, odbijając się echem wokół nich. — Porwała kotkę i uprowadziła z muzeum kapsułę. Nie lata, ale zdziwilibyście się, czego można dokonać, mając paręset duchów i parę ton mgły użytkowej.
— Dobra. — Amber wpatruje się w gołębie, wsparłszy ręce na biodrach, potem zerka na Sirhana. Na moment zagryza górną wargę, po czym kiwa do pierwszego gołębia. — Tato, przestań pieprzyć chłopakowi w głowie i się pokaż.
Sirhan aż się wzdryga, gdy stado gołębi pocztowych koncentruje się w powietrzu i osiada na trawie, gruchając i świergoląc, jakby coś wybuchło w fabryce syntezatorów.
— Co ona chce zrobić ze Ślimakiem? — pyta Amber stadko ptaków. — I czy w tej kabinie nie jest trochę za ciasno?
Читать дальше