— A tymczasem popraw sobie odruchy autonomiczne — grucha stadny Manfred. — Nie chcę, żebyś któregoś mnie zeżarła!
— Nie ma obaw, na pewno jesteś tak samo obrzydliwy, jak twoje żarty.
— Dzieci! — Sirhan kręci ze zmęczeniem głową. — Ile jeszcze czasu…
Powraca widok z kamery uciekinierki, tym razem przez szyfrowane kwantowo połączenie z kapsułą. Jest już paręset kilometrów od miasta, wystarczająco daleko, by łączność radiowa była problemem, ale Pamela przewidująco przyczepiła do swej bezcennej zdobycznej puszeczki mały laser na swobodnych elektronach.
— Myślę, że to już niedługo — mówi, głaszcząc kota-niekota. Uśmiecha się z zachwytem do kamery. — Powiedz Manfredowi, że dalej jest moim kochasiem i że zawsze był, zawsze był…
Transmisja się urywa.
Amber patrzy na Sirhana w zamyśleniu.
— Ile jeszcze? — pyta.
— Ile jeszcze co? — odpowiada ostrożnie. — Twoja pasażerka…
— Hm. — Unosi palec. — Dajmy trochę czasu na wymianę uwierzytelnień. Myślą, że dostają kota, ale dość szybko się zorientują, że w worku dostali coś innego. Tylko że ten ślimaczy pomiot gada bardzo szybko i jeśli przegryzie się przez ich firewall i ruszy ich łączem do domu, zanim zdążą uruchomić samozniszczenie…
Jaskrawy podwójny rozbłysk pokrywa miasto-nenufar ostrymi jak od lasera cieniami. Daleko nad ogromną krzywizną Saturna ku gwiazdom pęcznieje skłębiona chmura metanu wyssanego z mroźnych otchłani gazowego olbrzyma.
— Dajmy mu czas, żeby się podwoił, powiedzmy sześćdziesiąt cztery razy, dodajmy opóźnienie na propagację po układzie mającym, hm, jakieś sześć lat świetlnych, i myślę… — Patrzy na Sirhana. — O rany.
— Co takiego?
Orangutan tłumaczy:
— Ekonomia Dwa Zero jest o wiele skuteczniejsza niż jakikolwiek z wymyślonych przez ludzi systemów alokacji zasobów. Można się spodziewać, że rynek nadmucha się do bańki i załamie w dwanaście godzin.
— Chodzi o coś więcej — odpowiada Amber, w zamyśleniu kopiąc kępkę trawy. Mruży oczy, patrząc na Sirhana. — Moja matka nie żyje — mówi cicho, po czym kontynuuje nieco głośniej: — Nigdy naprawdę nie zapytała, co znaleźliśmy po drugiej stronie routera. Ani ty, prawda? Mózgi-matrioszki to standardowa faza gwiezdnego cyklu życiowego. Życie rodzi inteligencję, inteligencja inteligentną materię i osobliwość. Trochę się nad tym zastanawiałam. Wydaje się, że osobliwość na ogół trzyma się blisko domu, bo każdy, kto zechce się oddalić, potwornie dużo traci; kiedy pogarsza mu się pasmo transmisji i rośnie latencja. W rezultacie, posiadanie tak olbrzymich zasobów pod nosem sprawia, że podróże do innych gwiezdnych układów odstręczają o wiele bardziej. Dlatego przebudowują całą masę swojego układu na swobodnie orbitującą skorupę z nanokomputerów, potem kolejne sfery Dysona, jedna w drugiej, jak w matrioszce. A potem przychodzi Ekonomia Dwa Zero, albo jakaś jej następczyni, i zmiata swoich twórców. Ale. Niektórzy przeżywają. Niektórych omija ten los: to ogromne zbiorowisko w halo wokół M-31, może także ci, którzy zbudowali routery. Gdzieś tam znajdziemy pozaosobliwościowe inteligencje, które przeżyły własne ekonomiczne machiny redystrybucyjne — maszyny, które tylko redystrybuują entropię, jeśli ich ekonomiczna skuteczność przekracza moc imaginacji, umiejętność wymyślania nowych źródeł bogactwa. — Milknie na chwilę. — Matka nie żyje — dodaje, odrobinę zacinającym się głosem. — Na kogo będę teraz pluć?
Sirhan chrząka.
— Pozwoliłem sobie zarejestrować niektóre z jej słów — mówi wolno — ale przecież nie wierzyła w kopie zapasowe. Ani w transfery. Ani w interfejsy. — Rozgląda się. — Naprawdę zginęła?
Amber patrzy przez niego na wskroś.
— Na to wygląda — odpowiada cicho. — Sama nie do końca w to wierzę. — Wbija wzrok w najbliższe gołębie i gniewnie woła: — No i co?! Co macie teraz do powiedzenia? Cieszycie się, że już jej nie ma?!
Lecz gołębie, wszystkie co do jednego, siedzą dziwnie cicho. Sirhan zaś ma bardzo osobliwe przeczucie, że to stadko, które było kiedyś jego dziadkiem, opłakuje jej śmierć.
Na Saturnie mija pół roku — na Ziemi to ponad dziesięciolecie — a w tym czasie zmienia się wiele rzeczy. Wielki projekt terraformowania jest niemal zakończony, cała planeta wystrojona na święto, które potrwa prawie dwadzieścia tutejszych lat — cztery długości ludzkiego życia sprzed osobliwości — a zakończy się Rozbiórką Układu. Habitaty-nenufary rozmnożyły się, łącząc się krawędziami w płaty wielkości kontynentów, dryfujące wśród wierzchołków saturnowych chmur. I zaczęli wprowadzać się uchodźcy.
Około pięćdziesięciu kilometrów od przeszczepionego tutaj muzeum, w którym mieszka matka Sirhana, jest targ specjalizujący się w ubraniach i galanterii, tuż przy łączącym trzy nenufary węźle komunikacyjnym, gdzie tory linii metra przecinają się w kształt ogromnej koniczynki na poduszce magnetycznej. Targ kipi od dziwnych, robiących wrażenie efektów wizualnych, algorytmów rozwijających się w czasie rzeczywistym pod cukierkowo-pasiastymi markizami namiotów. Kopulaste jurty buchają aromatycznym dymem z prymitywnych palenisk — o co chodzi z tą piromanią u bezwłosych naczelnych? — u podnóży drapaczy ziemi o diamentowych ścianach, ostrożnie podążających inteligentnymi jezdniami. Tłumy są pstrokate i mocno wymieszane; imigranci ze wszystkich kontynentów robią tu zakupy, targują się, a niekiedy także wychodzą z siebie, podkręceni dziwnymi środkami na chodnikach przed gigantycznymi ślimakowatymi szemranymi barami i przysadzistymi bunkrami zbudowanymi z cienkiej warstwy betonu natryśniętej na bańkę mydlaną aerożelu. Nie ma samochodów, ale z pieszymi i zwierzętami konkuruje o miejsce oszałamiająca rozmaitość osobistych ustrojstw transportowych, od stabilizowanych żyroskopowo kijów do skakania i segwayów, poprzez kettenkrady [18] Kettenkrad — niemiecki pojazd wojskowy przypominający półgąsienicowy motocykl.
i arachnopalankiny.
Dwie kobiety przystają przed czymś, co w poprzednim stuleciu mogłoby być witryną butiku z ubraniami: młodsza (blondynka, z włosami splecionymi w drobne misterne warkoczyki, ubrana w czarne legginsy i długą skórzaną kurtkę narzuconą na koszulkę w panterkę wskazuje wymyślną sukienkę retro.
— Miałabym w tym wielki tyłek, co? — pyta powątpiewająco.
— Ma chérie, musisz przymierzyć… — Druga kobieta (wysoka, w zeszłowiecznym prążkowanym męskim garniturze) pstryka myślą w wystawę i manekin morfuje, wyrasta mu głowa młodszej z kobiet, naśladuje jej postawę i wyraz twarzy.
— Ominęło mnie doświadczenie prawdziwego chodzenia po sklepach, wiesz? Ciągle dziwnie się czuję, że jestem w miejscu ze sklepami. Tak to jest, kiedy się zbyt długo żyje na bibliotekach publicznie dostępnych wzorów. — Amber eksperymentalnie wygina biodra. — Człowiek odzwyczaja się od polowania.
— Jesteś dwudziestopierwszowieczną platformą oferującą się elektorom, którzy pochodzą z Pozłacanego Wieku, a tu są zresymulowani i na nowo wcieleni. I, no tak, tiurniura podkreśla twoją derriére.
— Hm. — Amber marszczy czoło; sklepowy manekin obraca się i kręci biodrami, szeleszcząc po podłodze warstwami spódnic. Zmarszczka się pogłębia. — Jeśli mamy naprawdę wygrać to gówno, to muszę przekonać nie tylko resymulantów, ale i współczesnych, a to kwestia merytoryczna, a nie wizerunkowa. Bo oni widzieli już sto wojen medialnych. Są odporni na wszystkie pociski semiotyczne, nie licząc frontalnego ataku kognicyjnego. Jak wyślę moje duchy do agitacji, poczują, że próbuję naciskać guziki…
Читать дальше