— Proszę przejść tutaj, zaczniemy szukać dla pani stylu charakterystycznego spełniającego pani wymagania…
* * *
Sirhan, spowity w izolację, idzie wśród zebranego na uroczystość tłumu. Widzą go tylko rozgadane duchy nieżyjących polityków i pisarzy, deportowane z wewnętrznego układu na rozkaz Wyrodnego Potomstwa.
Ładna, zielona równina pod cytrynowym niebem rozciąga się aż po odległy o tysiąc kilometrów horyzont. W powietrzu delikatnie pachnie amoniakiem, a wielkie przestrzenie są pełne przyziemnych idei — lecz Sirhan o to nie dba. Na razie jest sam.
Tylko że tak naprawdę nie jest.
— Przepraszam, pan jest prawdziwy? — pyta go ktoś mówiący z wyraźnym amerykańskim akcentem.
Wyjście z introspekcji i uświadomienie sobie, że mówią do niego, zajmuje Sirhanowi chwilę.
— Co? — pyta, lekko zdziwiony.
Żylasty, blady, ubrany w szatę berberyjskiego pastucha i widmową aureolę z pasma mgły użytkowej nad głową: w swojej abstrakcji przypomina trochę świętego pasterza z poosobliwościowych jasełek.
— Pytam: co? — Głęboko w mózgu buzuje złość. — Już nigdzie nie można mieć spokoju?
Odwracając się, widzi, że jedna z kapsuł wcieleniowych rozszczepiła się wzdłuż na podobną do grzyba koronę, wypluwając resztki płynu budulcowego oraz kompletnie bezwłosego, wyglądającego na skonsternowanego, białego mężczyznę o osłupiałej minie.
— Nie mogę znaleźć moich wszczepek — narzeka biały mężczyzna, kręcąc głową. — Ale jestem tu naprawdę, tak? W ciele? — Rozgląda się, patrząc na inne kapsuły. — To nie symulacja.
Sirhan wzdycha — następny uchodźca — i wysyła demona, żeby przepytał abstrakcyjny interfejs kapsuły. Niewiele się dowiaduje; ten wskrzeszony, jak mało który, jest nieudokumentowany.
— Umarł pan. A teraz pan żyje. To przypuszczalnie oznacza, że jest pan prawie tak realny jak ja. Coś jeszcze chciałby pan wiedzieć?
— Kiedy jest… Może mi pan powiedzieć, gdzie znajduje się najbliższe centrum obsługi? — pyta ostrożnie. — Zgubiłem się.
Sirhan jest zaskoczony — większości imigrantów domyślenie się tego zajmuje więcej czasu.
— Pan niedawno zmarł? — pyta.
— Nie przypominam sobie. — Przybysz drapie się ze zdziwioną miną po łysej głowie. — Zaraz, nie ma gniazdek! — Zrozpaczony, wzrusza ramionami. — Słuchaj, to centrum obsługi…?
— Tam. — Sirhan wskazuje monumentalną bryłę bostońskiego Muzeum Nauki (przywiezionego tu z Ziemi parędziesiąt lat temu w celu uratowania przed rozbiórką wewnętrznego układu). — Moja matka je prowadzi. — Uśmiecha się słabo.
— Twoja matka… — Nowo wskrzeszony imigrant wpatruje się w niego intensywnie, potem mruga. — Jasna cholera. — Podchodzi bliżej do Sirhana. — Czy to ty…?
Sirhan odsuwa się i pstryka palcami. Cienka strużka mgły podążająca za nim przez cały czas, osłaniająca ogoloną czaszkę przed rozproszonym czerwonym blaskiem skorup nanokomputerów tłoczących się na orbitach w miejscu zewnętrznych planet, wydziela laskę z błękitnej rosy, która wyciąga się w powietrzu i wpada mu prosto w dłoń. Wygląda jak uwity z bąbelków drąg.
— Sir, czy pan mi grozi? — pyta Sirhan zwodniczo łagodnym tonem.
— Ja… — Przybysz staje jak wryty. Potem odrzuca głowę w tył i zanosi się śmiechem. — Synu, nie bądź głupi. Jesteśmy spokrewnieni!
— Synu? — Sirhan się jeży. — Za kogo pan się ma… — Do głowy przychodzi mu okropna myśl. — A. Aha. Niech mnie szlag. — Fala adrenaliny zalewa go ciepłym potem. — Swoją drogą, my się chyba nie spotkaliśmy, prawda?
O rany, to wywraca wszystko do góry nogami, uświadamia sobie, wypączkowując ducha, żeby się nad tym zastanowił. Implikacje są ogromne.
Nagi przybysz kiwa głową, uśmiechając się pod nosem.
— Z wysokości gruntu wyglądasz inaczej. A ja znowu jestem człowiekiem. — Przesuwa rękoma po udach, po czym mierzy Sirhana sowim spojrzeniem. — Hm. Nie chciałem cię przestraszyć. Może mógłbyś znaleźć swojemu staremu dziadkowi coś do ubrania?
Sirhan wzdycha i wskazuje lagą prosto w niebo. Pierścienie są ustawione do nich krawędzią, gdyż kontynent-nenufar pływa ponad oceanem zimnego gazu, wzdłuż równika Saturna. Błyszczą, jak tnący niebo promień rubinowego lasera.
— Niech się stanie aerożel.
Nad przybyszem zestala się w stożek obłok delikatnych banieczek, po czym opada, tworząc kaftan.
— Dzięki — odpowiada. Rozgląda się, wykręcając szyję. Krzywi się. — Cholera, to boli. Muszę załatwić sobie jakieś wszczepki.
— W centrum obsługi wszystko ci zorganizują. W podziemiu pod zachodnim skrzydłem. Dadzą ci też coś trwalszego do ubrania. — Sirhan wpatruje się w niego. — Twoja twarz… — Wertuje rzadko używane wspomnienia. Tak, tak właśnie wyglądał Manfred pod koniec zeszłego wieku. A tak, kiedy urodziła się matka-niematka. Spotkanie własnego dziadka w pełnym rozkwicie młodości ma w sobie coś nieprzyzwoitego. — Na pewno nie kombinowałeś przy swoim fenotypie? — pyta podejrzliwie.
— Nie, właśnie tak kiedyś wyglądałem. Chyba. Z powrotem w łysej małpie, po tylu latach w charakterze funkcji emergentnej stada gołębi pocztowych. — Dziadek uśmiecha się drwiąco. — Ciekawe, co powie twoja matka?
— Nie mam pojęcia… — Sirhan kręci głową. — Dobra, chodźmy do centrum obsługi imigrantów. Jesteś pewien, że nie jesteś po prostu historyczną symulacją?
W centrum już roi się od zresymulowanych. Dlaczego Wyrodne Potomstwo uznało za konieczne poświęcać biliony cykli przetwarzania na produkcję idealnych symulacji zmarłych ludzi — niesamowicie dokładne symulaty dawno zmarłych osób, wygrzewane, aż ich pisemna twórczość zgodzi się z tą odziedziczoną po erze przedosobliwościowej w formie kurzych bazgrołów na prasowanej drzewnej pulpie — a do tego jeszcze przesyłać je do obozów uchodźców na Saturnie — to przekracza możliwości pojmowania Sirhana. Ale naprawdę mogliby już przestać.
— Parę dni temu nasrałem ci na trawnik. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. — Manfred przekrzywia głowę i patrzy nań koralikowymi oczyma. — Tak naprawdę, to pojawiłem się tu ze względu na wybory. Mają potencjał do wytworzenia sporego ogniska kryzysowego, więc pomyślałem że przydam się tutaj Amber.
— No to chodź do środka — rzuca zrezygnowany Sirhan. Wspina się po schodach, wchodzi do foyer i prowadzi swego dziadka-niespokojną duszę do wnętrza wypełnionego mgiełką nanomaszyn.
Zżera go ciekawość, jak matka zareaguje po tylu latach na widok swego ojca we własnej osobie.
* * *
Witamy na Saturnie, twoim nowym świecie. Ten FAQ — lista często zadawanych pytań — ma pomóc w orientacji i wyjaśnić następujące kwestie:
· skąd się tu wziąłeś;
· gdzie jest owo „tu”;
· czego nie należy robić;
· co należy zrobić jak najszybciej;
· gdzie uzyskać więcej informacji.
Jeśli pamiętasz tę prezentację, prawdopodobnie jesteś zresymulowany. To nie to samo co wskrzeszony. Możesz wtedy pamiętać swoją śmierć. Ale nie obawiaj się: jest sfabrykowana tak samo jak inne twoje wspomnienia. W rzeczywistości żyjesz pierwszy raz. (Wyjątek: jeśli umarłeś po osobliwości, prawdopodobnie jesteś prawdziwym wskrzeszonym. W takim razie po co czytasz ten FAQ?).
Skąd się tu wziąłeś
Środek Układu Słonecznego — Merkury, Wenus, Księżyc Ziemi, Mars, pas asteroid oraz Jowisz — jest już częściowo rozmontowany, a częściowo w trakcie wykonywanej przez słaboboskie inteligencje rozbiórki. (Uwaga: duchowni religii monoteistycznych oraz Europejczycy pamiętający życie przed rokiem 1600 — patrz alternatywny memopleks „Na początku”). Słaboboska inteligencja nie jest istotą nadnaturalną, lecz wytworem wysoko rozwiniętego społeczeństwa, które nauczyło się sztucznie tworzyć dusze [dla XX-wiecznych: software] oraz tłumaczyć ludzkie umysły na dusze i odwrotnie. [Najważniejsze pojęcia: Wszystkie ludzkie istoty mają dusze. Dusze to obiekty software’owe. Software nie jest nieśmiertelny].
Читать дальше