— Skąd wiesz? — pyta zaniepokojony.
Amber patrzy ponuro.
— Już się z nimi zetknęłam. — Mina jest bardzo znajoma, zna ją do głębi, więc u osoby prawie obcej wydaje się bardzo nie na miejscu. — Byliśmy tam w paru dziwnych miejscach. — Patrzy poza niego, skupiając wzrok na kimś innym, i oddycha głęboko. Jej twarz obojętnieje. — Szybko, gadaj, co tam knujesz. Zanim zjawi się mamuśka.
— Archiwizacja umysłów połączona z historią. Robisz sobie kopię zapasową, przeżywasz kawałek takiego czy owakiego życia, patrzysz, co się sprawdza, a co nie — klęski niepotrzebne, klikasz „wczytaj grę” i zaczynasz jeszcze raz. A do tego, w dłuższej perspektywie, rynek kontraktów terminowych na historię. Potrzebuję twojej pomocy — paple. — Bez rodziny to nie zadziała, a ją próbuję powstrzymać, żeby się nie zabiła…
— Rodzina.
Amber ostrożnie kiwa głową i Sirhan zauważa, że jej towarzysz, ten Pierre — nie słabe ogniwo, które pękło jeszcze przed jego urodzeniem, ale podróżnik o nieustępliwym spojrzeniu, świeżo po powrocie z dziczy — taksuje go wzrokiem. Sirhan ma w zanadrzu egzokory parę sztuczek — widzi mgiełkę duchów wokół Pierre’a; technikę zgłębiania danych ma przestarzałą i prymitywną, ale pełną zapału i niepozbawioną pewnego wdzięku.
— Rodzina — powtarza Amber, brzmi to jak przekleństwo. Nieco głośniej dodaje: — Dzień dobry, mamuśka. Powinnam się domyślić, że ciebie też zaprosił.
— Pudło.
Sirhan odwraca głowę w stronę Pameli, potem z powrotem ku Amber, nagle czując się jak szczur między dwiema rozwścieczonymi kobrami. Opierając się na lasce, z dyskretnym makijażem, ze wszystkimi medycznymi wspomagaczami ukrytymi pod staroświecką suknią, Pamela mogłaby być źle zakonserwowaną sześćdziesięciolatką z dawnych czasów, a nie koszmarnym przypadkiem powolnego samobójstwa — bo tak się na nią dzisiaj patrzy. Uśmiecha się grzecznie do Amber.
— Może pamiętasz, jak ci powtarzałam, że dama nigdy nikogo niechcący nie obrazi. Nie chciałam urazić Sirhana, pojawiając się tutaj wbrew jego woli, więc po prostu nie dałam mu okazji się sprzeciwić.
— Myślisz, że tym sposobem wszyscy zesramy się ze współczucia? — odparowuje Amber. — Spodziewałam się po tobie czegoś lepszego.
— No wiesz… — Ogień w jej oczach nagle gaśnie, poddany paraliżującemu ciśnieniu samokontroli, przychodzącej tylko z wiekiem. — Miałam nadzieję, że ucieczka od tego wszystkiego trochę poprawi ci usposobienie, jeśli nie kulturę osobistą, ale wyraźnie nie. — Wskazuje laską stół. — Pozwól, że powtórzę: to pomysł twojego syna. Może coś zjesz?
— Najpierw ktoś, kto sprawdzi, czy to nie jest zatrute. — Amber uśmiecha się przebiegle.
— No żeż kurwa mać! — To pierwsze słowa Pierre’a, może chamskie, ale wszyscy czują wielką ulgę, gdy podchodzi do stołu, łapie półmisek pełen sucharków z kawiorem z łososia i wkłada jeden do ust. — Może zaczekacie z tą nawalanką, dopóki reszta się trochę nie naje? Bo z tutejszą biofizyką nie da się dyskutować. — Podsuwa talerz Sirhanowi. — Częstuj się, jest twój.
Czar pryska.
— Dziękuję — mówi Sirhan, biorąc sucharek i czując, jak opada napięcie.
Amber i jej matka przestają się przygotowywać do obrzucania atomówkami i skupiają na sprawach bieżących, czyli na fakcie, że na każdej imprezie najpierw idzie żarcie, a potem zadyma, nie na odwrót.
— Spróbujcie też majonezu jajecznego. — Sirhan słyszy swój głos. — Można łatwo zrozumieć, dlaczego za poprzednim razem dodo wymarły.
— Dodo. — Amber, biorąc talerz z bezgłośnie szybującego kelnerobota o kształcie tulei, nieufnie zerka jednym okiem na matkę. — A o co chodziło z tym rodzinnym projektem inwestycyjnym?
— Po prostu o to, że jeśli nie będziesz współpracować, twoja rodzina pójdzie w ślady ptaka. — Matka wtrąca się, zanim Sirhan zdąża sformułować odpowiedź. — Ale nie sądzę, żeby cię to obeszło.
— W światach rdzenia roi się od korporacji — wtrąca się Borys. — Dla nas interesy będą kiepskie, dla nich świetne. Jeśli to jest tak, jak tam, gdzie my…
— Nie przypominam sobie, żebyś ty tam był — rzuca opryskliwie Pierre.
— W każdym razie — ciągnie gładko Sirhan — rdzeń nie nadaje się już dla nas, jednorazowych białkowych organizmów. Wciąż jest tam wielu ludzi, ale ci, którzy przeszli transfer, spodziewając się boomu ekonomicznego, mocno się rozczarowali. Teraz wartością jest oryginalność, a ludzka architektura neuronalna nie jest zoptymalizowana pod tym kątem. Z natury rzeczy jesteśmy gatunkiem konserwatywnym, bo w statycznym ekosystemie to daje największy zwrot na utopionych kosztach inwestycji w rozmnażanie. Owszem, zmieniamy się z czasem — byliśmy chyba najelastyczniejsi ze wszystkich gatunków na Ziemi — ale w porównaniu z organizmami przystosowanymi do Ekonomii Dwa Zero jesteśmy jak granitowe posągi.
— Opowiadasz, chłopaku — ćwierka Pamela, niemal drwiąco. — W moich czasach nie byliśmy tacy anemiczni.
Amber rzuca jej zimne spojrzenie.
— Na czym to stanąłem? — Sirhan pstryka palcami i pojawia się w nich szklanka musującego soku winogronowego. — Pierwsi potransferowi przedsiębiorcy ciągle się rozwidlali: odkryli, że potrafią skalować się liniowo, zajmując moc procesorów proporcjonalnie do ilości dostępnego komputronium i że w ten sposób nietrywialne obliczeniowo problemy stają się bułką z masłem. Mogli także działać szybciej lub wolniej niż w czasie rzeczywistym. Ale nadal byli ludźmi i nie potrafili funkcjonować efektywnie poza narzucanymi przez człowieczeństwo ograniczeniami. Weźmy człowieka, dołóżmy wszystkie rozszerzenia, pozwalające w pełni korzystać z Ekonomii Dwa Zero, a właściwie poprzerywamy mu ciągłość narracji świadomości, zastępując ją dziennikiem transakcji pomiędzy rozmaitymi agentami; gość będzie niesamowicie efektywny i elastyczny, ale nie będzie człowiekiem w żadnym rozpoznawalnym sensie tego słowa.
— Rozumiem — mówi powoli Pierre. — Chyba sami widzieliśmy coś takiego. Na routerze.
Sirhan kiwa głową, niepewny, czy Pierre nie nawiązuje do czegoś istotnego.
— Sami więc widzicie: są granice ludzkiego postępu, ale nie postępu jako takiego! Transferowcy odkryli, że ich praca ciągle traci na wartości, od punktu, gdy zaczęła się zmniejszać ich przydatność. A kapitalizm nie ma za wiele do powiedzenia pracownikom, których umiejętności stały się niepotrzebne, poza stwierdzeniem, że dopóki pracują, powinni mądrze inwestować i ewentualnie się przekwalifikować: ale w Ekonomii Dwa Zero sama umiejętność inwestowania wykracza daleko poza możliwości nieulepszonego człowieka. Nie można się przekwalifikować na mewę, prawda, i tak samo trudno zaadaptować się do Ekonomii Dwa Zero. Ziemia jest teraz… — Wzdryga się.
— W dawnych czasach słyszało się takie hasło — odzywa się spokojnie Pamela — „czystka etniczna”. Wiesz, co to znaczy, moja kochana, głupia córko? Bierze się ludzi, których określasz jako nic niewartych, najpierw zapędza do getta, gdzie zasoby są ograniczone, a potem się decyduje, że nie warto już cokolwiek na nich wydawać, a naboje są tańsze od chleba. „Dzieci umysłu”, ekstropianie nazywali je postludźmi, ale bardziej przypominają Wyrodne Potomstwo. W stromej fazie sigmoidy było tego sporo. Głodujący w obfitości, przymusowe nawrócenia, dokładne przeciwieństwo wszystkiego, czego rzekomo pragnął twój ojciec…
— Nie wierzę — mówi żarliwie Amber. — To idiotyzm! Nie możemy pójść w ślady…
— A co, może kiedyś historia ludzi wyglądała jakoś inaczej? — pyta kobieta z kamerą na ramieniu. Donna, jakaś archiwistka materiałów publicznych, Sirhan ocenia, że jeszcze może mu się przydać. — Pamiętasz co znaleźliśmy w DMZ-cie?
Читать дальше