— Co to za obcy? — Bez możliwości wsparcia się w skomplikowanych wnioskowaniach wieloma wątkami naraz, czuje się ślepa i niepewna. — To któryś z Fajansistów?
— Brak danych. On-oni przybyli razem z tobą — odpowiada duch. — Przypadkowo zaktywizował się parę sekund przed teraźniejszością. Szaleje w strefie zdemilitaryzowanej. Amber, pomóż nam. Uratuj nasz węzeł, bo inaczej stracimy łączność z siecią. A kiedy to się stanie, zginiesz razem z nami-nami. Uratuj nas…
* * *
Pojedyncze wspomnienie, należące do kogoś innego, rośnie szybciej niż pocisk kierowany, jest też znacznie bardziej od niego śmiercionośne.
Jedenastoletnia Amber jest niezdarnym dzieckiem o zbyt długich kończynach, wałęsającym się po ulicach Hongkongu, turystką ze wsi podziwiającą rozpalone do czerwoności jądro Królestwa Środka. To jej pierwsze i ostatnie wakacje, zanim Trust Franklina przypnie ją pasami w ładowni kosmicznego samolotu Shenzhou i wystrzeli z Xinkiang na orbitę. Na razie cieszy się wolnością, choć jest zastawiona na jakieś parę milionów euro; przyszła mała taikonautka, gotowa do wieloletniej harówki na okołojowiszowej orbicie, żeby spłacić samonapędzającą się siatkę opcji, które mają do niej prawo własności. To niezupełnie niewolnictwo: dzięki temu, że tata wymyślił tę sztuczkę ze spółkami-wydmuszkami, nie musi obawiać się, że matka ją gdzieś dopadnie i z powrotem wtrąci do posthumanistycznego więzienia, polegającego na wychowywaniu jej jak staroświeckiej małej dziewczynki. Zatem teraz, gdy ma już trochę kieszonkowego, pokój w Hiltonie, a towarzystwa dotrzymuje jej połączony z Franklinami osobisty komunikator, postanawia wreszcie zabawić się w te osiemnastowieczne bzdury o oświeceniu w podróży, ale chce zrobić to porządnie.
Jest to bowiem jej ostatni dzień na wolności w tej przypadkowo wyewoluowanej biosferze.
W tej dekadzie wszystko dzieje się w Chinach, gorących, gęstych i pełnych drakońskich kar dla przestarzalców. Nacjonalistyczna żądza dogonienia Zachodu została zastąpiona konsumerystyczną żądzą posiadania wszystkich najnowszych gadżetów, najbardziej malowniczych pamiątek ze staroświeckich ulic Ameryki; najszybszych, najnowszych i najbardziej wypasionych upgrade’ów dla ciała i duszy. A Hongkong jest jeszcze szybszy i bardziej gorączkowy niż cała reszta Chin, albo i całego cholernego świata. Tu właśnie rozdziawiają gęby turyści z Tokio, przeżywając szok przyszłości, olśnieni stechnologizowanym życiem.
Idzie przez Jardine’s Bazaar. Wystawa cudów i dziwów, a nie „Żaden Bazar” myśli, zanurzając się w falach wilgotnego hałasu. Ze szkła i chromu dachów drogich centrów handlowych i luksusowych hoteli wyrastają szkieletowe grzybki kopuł geodetycznych, grożąc odfrunięciem w powiewie upalnej morskiej bryzy. Z Kai Tak nie wylatują już z hukiem samoloty pasażerskie, żadne połyskliwe aluminiowe chmury burzowe nie rozsiewają pasażerów o wybałuszonych oczach po galeriach i rybnych targach Kowloon i Nowych Terytoriów. W tych napiętych ostatnich dniach Wojny z Bezrozumiem na niebie poruszają się całkiem nowe i niesamowite kształty; Amber obserwuje z rozdziawionymi ustami startującego niemal pionowo shenyanga F-30, plątaninę w niepojęty sposób pozakrzywianych powierzchni, znikających w punkcie zbieżności perspektywy przeczącej tak wzrokowi, jak i radarowi. Chiński… myśliwiec? nosiciel rakiet? superkomputer? zmierza nad Morze Południowochińskie, by dołączyć do nieustającego patrolu, zapewniającego kapitalistyczny świat, że jest ono strzeżone przed Panami Wszelkiej Negacji, Wahabickim Złem.
Przez chwilę jest po prostu rozwiniętym nad wiek ludzkim dzieckiem. Jej podświadomość została odłączona od sieci przez potężne infowojenne demony, chińskie rządowe cenzuroboty uniemożliwiające jej pozyskanie informacji o ich najgroźniejszej broni. Gdy umysł ma przez chwilę pusty jak wydmuszka, facet o pociągłej twarzy, z niebieskimi włosami szturcha ją w nerki i zrywa z ramienia torbę.
— Ej! — krzyczy, potykając się.
Widzi wszystko nieostro, optyka nie reaguje, nie chce zapamiętać biometrycznego modelu napastnika. To ten martwy moment, martwa strefa bez zasięgu sieci, a złodziej ucieka, zanim Amber zdąży złapać równowagę. Poza tym, z odłączonymi od sieci rozszerzeniami nie ma pojęcia, jak się po kantońsku krzyczy „Łapać złodzieja!”.
Parę sekund później myśliwiec znika z zasięgu wzroku i państwowe cenzorskie pole się luzuje.
— Łapcie go, palanty! — krzyczy, ale ciekawscy kupujący po prostu gapią się na niegrzeczne cudzoziemskie dziecko.
Starsza kobieta celuje w nią jednorazowym telefonem i coś odkrzykuje. Amber puszcza się biegiem. W brzuchu już czuje drgania emitowanych przez torbę infradźwięków — jeśli jej zaraz nie dogoni, torba urządzi scenę. Klienci rozpraszają się, kobieta z wózkiem, uciekając, o mało jej nie rozjeżdża.
Zanim Amber dociera do przerażonej torby, złodziejowi udaje się ulotnić. Przez prawie minutę musi ją głaskać, żeby przestała wrzeszczeć i schowała kolce, dając się podnieść. Do tego czasu pojawia się już robocop.
— Dokumenty proszę — rzęzi syntetyczną angielszczyzną.
Amber w przerażeniu patrzy na torbę: w boku zieje wielka dziura, a całość jest o wiele za lekka. Nie ma go, myśli zrozpaczona. Ukradł go.
— Pomocy — mówi słabym głosem, pokazując torbę zdalnemu policjantowi, patrzącemu oczyma robota. — Okradziono mnie.
— Co zginęło? — pyta robot.
— Mój Hello Kitty — mówi, trzepocąc rzęsami. Kłamliwość puszczona na pełne obroty, sumienie pod obcas, ostrzeżone o poważnych konsekwencjach, gdyby policja odkryła prawdziwą naturę kotka. — Ukradli mi kotka! Może mi pan pomóc?
— Z pewnością — odpowiada gliniarz, kładąc jej na ramieniu uspokajającym gestem dłoń, która zamienia się w stalową obrączkę, gdy wpycha ją do furgonetki i sztywnym, oficjalnym językiem informuje, że jest aresztowana pod zarzutem kradzieży sklepowych, a w celu udowodnienia niewinności musi w pełni współpracować podczas audytu wszystkich posiadanych rzeczy.
Do czasu, gdy białkowy mózg Amber zdał sobie sprawę, że został grzecznie aresztowany, niektóre zewnętrzne wątki już się rozdarły, wołając o pomoc, a systemy śledzenia mobilnego handlu zidentyfikowały komisariat, na który ją wiozą dzięki śladom w logach kliknięć i pomocnemu menedżerowi licencji software’owych. Wypączkowują agenty mające powiadomić członków Franklinów, Amnesty International, Partię Kosmosu i Wolności oraz prawników ojca. Gdy policjantka w średnim wieku pakuje ją do wiśniowo-turkusowego aresztu dla młodocianych przestępców, w dyżurce dzwonią już telefony z pytaniami od prawników, dostawców fast foodów oraz pewnego wyjątkowo czujnego brukowego pisemka śledzącego koneksje tatusia.
— Pomoże mi pani odzyskać mojego kotka? — pyta ją poważnym tonem.
— Nazwisko — czyta policjantka, oczy ma rozbiegane od symultanicznego tłumaczenia. — Proszę wydać poważny papier tożsamości.
— Ukradli mi kota — upiera się Amber.
— Kota? — Policjantka wygląda na zdezorientowaną, potem sfrustrowaną. Ewidentnie nie ma w repertuarze nastoletnich obcokrajowców odpowiadających na pytania jakimś bełkotem. — Nazwisko pytamy podać?
— Nie — mówi Amber. — Chodzi o mojego kota. Ukradli go. Kota mi ukradli.
— Aha! Dokumenty proszę.
— Dokumenty? — Amber jest coraz bardziej wystraszona. Nie czuje świata na zewnątrz, celę otacza klatka Faradaya, w środku jest klaustrofobicznie cicho. — Chcę mojego kota! I to już!
Читать дальше