Amber odchrząkuje.
— Przykro mi cię rozczarować, ale się mylisz — odpowiada. — Trzeba złapać jakiegoś obcego potwora. Idziesz ze mną na polowanie?
Sadeq przestaje kiwać głową. Powoli się unosi, prostuje plecy, potem wstaje i się odwraca. Oczy błyszczą mu w blasku księżyca.
— Dziwne. — Rozbiera ją wzrokiem. — Przypominasz kogoś, kogo znałem. Nigdy wcześniej tak nie było.
— Kurwa żeż twoja…! — Amber prawie wybucha, ale po chwili się hamuje. — Co to ma być, konferencja Zjednoczenia Solipsystów?
— Ja… — Sadeq wygląda jak osłupiały. — Przepraszam, czy ty twierdzisz, że jesteś prawdziwa?
— Tak prawdziwa, jak ty. — Amber chwyta go za rękę. Sadeq nie stawia oporu, gdy ciągnie go do drzwi.
— Jesteś pierwszą osobą, która mnie odwiedza. — Sadeq jest wyraźnie wstrząśnięty.
— No chodź, rusz się. — Ciągnie go za sobą, w dół spiralnymi schodami. — Chcesz tu zostać? Naprawdę? — Zerka na niego. — Co to w ogóle za miejsce?
— Piekło to niebo w krzywym zwierciadle — mówi powoli, przepuszczając brodę między palcami swobodnej ręki. Nagle łapie ją w talii i przyciąga do siebie. — A teraz zobaczymy, jak bardzo jesteś prawdziwa…
Amber, nieprzyzwyczajona do takiego traktowania, nadeptuje mu na stopę i odpycha go.
— Jesteś prawdziwa! — krzyczy, obijając się o poręcz schodów. — Wybacz mi, wybacz! Musiałem sprawdzić…
— Co sprawdzić? — warczy Amber. — Jeśli jeszcze raz mnie tkniesz, zostaniesz tu i zgnijesz! — Już zaczyna wypączkowywać ducha, który przekaże obcemu na zewnątrz, żeby ją zabrał z tego kieszonkowego świata. Groźba jest więc poważna.
— Ale musiałem… zaczekaj. Masz wolną wolę. Właśnie to wykazałaś. — Oddycha ciężko, spoglądając na nią błagalnie. — Najmocniej cię przepraszam, wybacz mi! Musiałem się przekonać, że nie jesteś kolejnym zombiakiem!
— Zombiakiem?
Amber się rozgląda. Za nią pojawiła się kolejna żywa lala, stoi w drzwiach ubrana w obcisły skórzany kostium bez krocza. Zapraszająco kiwa do Sadeqa. Inne ciało, odziane w paski gumy w strategicznych miejscach, pomiaukuje u jej stóp, wijąc się uwodzicielsko. Amber unosi brwi.
— Wziąłeś mnie za coś takiego?
Sadeq kiwa głową.
— Ostatnio się wycwaniły. Niektóre nawet umieją mówić. Jedną prawie pomyliłem z… — Dygoce konwulsyjnie. — Nieczysta!
— Nieczysta. — Amber przygląda mu się z namysłem. — W takim razie to chyba nie jest twój osobisty raj, co? — Po chwili wyciąga do niego rękę. — Idziemy.
— Przepraszam, że wziąłem cię za zombiaka — powtarza Sadeq.
— Zważywszy okoliczności, chyba ci wybaczę — odpowiada Amber.
A potem duch zabiera ich oboje na zewnątrz.
* * *
W teraźniejszości zbiegają się kolejne wspomnienia:
Imperium Pierścienia to olbrzymie skupisko samopowielających się robotów, zgromadzone przez Amber na niskiej orbicie okołojowiszowej, napędzane masą i pędem niewielkiego księżyca J-48 Barney i stanowiące platformę startową dla międzygwiezdnej sondy, którą pomagają jej zbudować partnerzy biznesowi ojca. To także siedziba jej tronu i, jedno z ważniejszych, centrum usług jurystycznych w zewnętrznym Układzie Słonecznym. Tu Amber jest królową, arbitrem i władczynią. Sadeq zaś jej sędzią i doradcą.
Powód, którego Amber zna tylko jako rozbłysk na radarze o trzydzieści minut świetlnych stąd, złożył w jej sądzie pozew, oskarżający o nadużycie władzy, herezję i pieniactwo pewną półrozumną korporacyjną piramidę finansową. Przybyła ona do przestrzeni okołojowiszowej dwanaście milionów sekund temu i wydaje się skoncentrowana na nawróceniu na swój osobliwy zestaw memów wszystkich inteligentnych istot w okolicy. O jej uwagę błaga cały pakiet wielowątkowych kontrpozwów, twierdzących, że ów rozbłysk, pisząc o ich intencjach i celach, narusza ich prawa patentowe, autorskie oraz tajemnicę handlową.
Amber nie ma teraz na Pierścieniu, więc nie może się tym osobiście zająć. Pozostawiła Sadeqa, żeby walczył z opornymi mechanizmami jej systemu prawnego — zaprojektowanego od podstaw po to, by sądowe spory między korporacjami były upierdliwe jak mało co — sama natomiast zabrała Pierre’a na dyplomatyczną wizytę w innej jowiszowej kolonii — Republice Żłobka. Założył ją statek-sierociniec Trustu Franklinów, Ernst Sanger, w ciągu ostatnich czterech lat Republika urosła do rozmiarów trzykilometrowego, rachitycznego płatka śniegu. W jej centrum wykwita rosnący powoli cylinder O’Neilla: większość mieszkańców stacji ma mniej niż dwa lata — to nowe, nad wiek rozwinięte nabytki borganizmu Trustu.
Z boku wzgórza niepewnie trzymającego się wewnętrznej ściany wirującej misy znajduje się plac wyłożony czymś całkiem podobnym do chropowatego marmuru. Niebo to czarna otchłań, kręcąca się powoli wokół wycelowanej w Jowisza osi. Amber rozpiera się w wiklinowym fotelu, z wyciągniętymi nogami i jedną ręką na czole. Na stołach przed nią walają się resztki gigantycznego obiadu. Ociężała i objedzona, głaszcze zwiniętego na kolanach kota. Pierre gdzieś poszedł, pewnie zwiedzać jakiś prototypowy ekosystem, testowany akurat przez którąś grupę inicjatywną umysłów borga. Amber zupełnie się tym nie zainteresowała. Zjadła przepyszny posiłek, nie ma na głowie żadnych pozwów, w domu wszystko idzie jak trzeba po ścieżce krytycznej, a poza tym, tak trudno ostatnio o przyjemnie spędzony czas…
— Masz kontakt z ojcem? — pyta Monica.
— Uhm. — Amber gładzi bok mruczącego cicho kota. — Mejlujemy do siebie. Czasem.
— Tak tylko, z ciekawości. — Monica to miejscowa królowa borga, gibka, piwnooka, z myląco leniwym, przeciągającym głoski akcentem, angielszczyzną z Yorkshire przenikającą się ze slangiem z Doliny Krzemowej. — Wiiisz, do mnie czasem napisze.Teraz, kiedy Gianni jest na emeryturze, nie ma za wiele do roboty tam na dole studni. Mówił, że może tu przyjedzie.
— Gdzie? Na orbitę Jowisza? — Amber otwiera oczy w popłochu. Aineko przestaje mruczeć i spogląda oskarżycielsko na Monikę.
— Nie denerwuj się. — Monica wygląda na lekko rozbawioną. — Nie będzie ci się chyba w nic wtrącał.
— Ale tutaj… — Amber prostuje się. — Szlag — dodaje cicho. — Co mu do łba strzeliło?
— Niepokoje wieku średniego, według moich braci z dna studni. — Monica wzrusza ramionami. — Tym razem Annette go nie powstrzymała. Ale jeszcze się nie przygotował mentalnie do podróży.
— Świetnie. To może nie… — Amber urywa. — ”Mentalnie”? Co konkretnie masz na myśli?
Starsza kobieta uśmiecha się do niej drwiąco przez parę sekund, potem ustępuje.
— On chce sobie zrobić transfer osobowości.
— A co? To wstyd czy jak? — pyta Ang.
Amber zerka na nią z lekką irytacją, ale Ang nie patrzy w jej stronę. Też mi przyjaciele, myśli Amber. Zostanie królową wszystkiego w zasięgu wzroku to świetna metoda na zepsucie koleżeńskich układów.
— On tego nie zrobi — wyrokuje Amber. — Jego talent się wypalił.
— Myśli, że kiedy zoptymalizuje się do wielobieżności, uda mu się go odzyskać. — Monica nadal się uśmiecha. — Sama mówiłam, że właśnie tego mu potrzeba.
— Nie chcę, żeby ojciec zawracał mi tu dupę. Albo matka. Albo ciocia Nette i wujek Gianni. Pismo do kontroli imigracyjnej: zakaz wjazdu dla Manfreda Macksa oraz pozostałych wymienionych osób, bez zezwolenia sekretarza Jego Królewskiej Mości.
— A co on zrobił, że tak cię drażni? — pyta od niechcenia Monica.
Читать дальше