* * *
Pierre, Wszystkowidząca Donna oraz Su Ang opowiadają Amber o tym, czego się dowiedzieli o bazarze — tak nazywają przestrzeń, określaną przez ducha mianem „strefy zdemilitaryzowanej” — przy lodowatych margaritach i bardzo udatnej symulacji przechodzącego z ręki do ręki jointa. Niektórzy z nich pałętali się tu na wolności przez całe subiektywne lata. To sporo informacji do przyswojenia.
— Warstwa fizyczna ma pół roku świetlnego średnicy, jest czterysta razy masywniejsza od Ziemi — tłumaczy Pierre. — Oczywiście, nie jest pełna — największy element jest mniej więcej wielkości mojej niegdysiejszej pięści. — Amber mruży oczy, próbując przypomnieć sobie, jaka była — skale wielkości słabo się pamięta. — No i spotkałem tu takiego starego czatbota, twierdził, że przeżył swoją rodzimą gwiazdę, ale nie jestem pewien, czy chodzi na wszystkich klepkach. W każdym razie, jeśli mówi prawdę, jesteśmy o jedną trzecią roku świetlnego od ciasnego układu podwójnego — zasilają to wszystko orbitalnymi laserami wielkości Jowisza, żeby nie zbliżać się do tych paskudnych studni grawitacyjnych.
Amber, mimo że nieco lepiej zorientowana, jest onieśmielona — ten dziwaczny bazar jest parę miliardów razy większy niż cała ludzka cywilizacja sprzed osobliwości. Choć stara się tego nie okazać, boi się, że powrót do domu okaże się niemożliwy — że będzie wymagać zasobów wykraczających poza ekonomiczny horyzont, równie realistycznych jak obsadzenie dziesięciocentówki w roli banknotu dolarowego. Ale trzeba przynajmniej spróbować. Wiele zmienia sama świadomość istnienia bazaru…
— Ile możemy zdobyć pieniędzy? — pyta. — Co tu w ogóle służy za pieniądze? Zakładając, że mają gospodarkę niedoboru. Może pasmo przenoszenia?
— No właśnie. — Pierre patrzy na nią dziwnie. — W tym właśnie sęk. Duch ci nie powiedział?
— Nie powiedział? — Amber unosi brew. — Coś tam powiedział, ale w sumie przecież nie okazał się jakimś wiarygodnym przewodnikiem, co?
— Powiedz jej — wtrąca cicho Su Ang. Sama odwraca wzrok, czymś zawstydzona.
— Mają gospodarkę niedoboru jak trzeba — mówi Pierre. — Ograniczonym zasobem jest pasmo przenoszenia oraz materia. Cała cywilizacja siedzi tu lokalnie, bo jeśli odsuniesz się za daleko, nadrobienie zaległości w plotkach trwa całe wieki. Inteligencje na mózgach-matrioszkach znacznie częściej niż się spodziewaliśmy zostają w domu, co najwyżej przez cały czas wiszą na telefonie. A rzeczy, które przychodzą z innych inteligentnych światów, używają jako, no cóż, waluty. Weszliśmy przez dziurę do wrzucania monet, nic dziwnego, że wylądowaliśmy w banku.
— Wszystko tu jest tak porąbane, że w ogóle nie wiem od czego zacząć — burczy Amber. — Jak w ogóle oni w to wpadli?
— Mnie nie pytaj. — Pierre wzrusza ramionami. — Mam przeczucie, że kogokolwiek tu spotkamy, będzie zorientowany podobnie jak my, albo i gorzej. Ten, kto zbudował ten mózg, raczej już tu nie mieszka, z wyjątkiem tych samonapędzających się korporacji i gapowiczów w rodzaju Fajansistów. A my jesteśmy tak samo ciemni jak oni.
— Hm. Myślisz, że zbudowali takie coś, a potem ot, tak sobie wymarli? Głupi koniec…
Su Ang wzdycha.
— Odkąd zbudowali sobie taki wielki dom, zaczęli się robić zbyt ciężcy i skomplikowani, żeby podróżować. Wyginięcie dość często przytrafia się nadmiernie wyspecjalizowanym gatunkom, które za długo tkwią w jakiejś ekologicznej niszy. Jeśli założymy, że osobliwość, a potem zmaksymalizowanie lokalnych zasobów obliczeniowych — tak jak mamy tutaj — to standardowy stan końcowy dla cywilizacji tworzących narzędzia, to nic dziwnego, że żadna z nich nigdy nas nie odwiedziła.
Amber wbija wzrok w stół przed sobą, opiera wierzch dłoni na chłodnym metalu i próbuje sobie przypomnieć, jak wypączkować drugi egzemplarz swojego wektora stanu. Chwilę później jej pomocny duch rozwala model fizyki stołu. Żeliwo ustępuje palcom jak przyjemnie elastyczna guma.
— No, widzicie, mamy trochę władzy nad tym światem, przynajmniej tyle na początek. Próbował ktoś jakichś automodyfikacji?
— To niebezpieczne — stwierdza kategorycznie Pierre. — Do takich prób, im nas więcej, tym lepiej. I przydałby się też jakiś własny firewall.
— Jak głęboka jest tutaj rzeczywistość? — pyta Sadeq. To w zasadzie pierwsze pytanie, zadane przezeń z własnej woli, Amber widzi w tym pozytywny objaw: wreszcie wyściubia łeb ze skorupy.
— Długość Plancka to mniej więcej jedna setna milimetra. Zbyt mała, żeby to dostrzec, a niekłopotliwa w obsłudze dla symulatorów. W przeciwieństwie do prawdziwej czasoprzestrzeni.
— Ale… — Sadeq się waha. — Kiedy potrzeba, potrafią tę rzeczywistość powiększać?
— No pewnie, fraktale tu działają. — Pierre kiwa głową. — Nie zau…
— To miejsce to pułapka — stanowczo oświadcza Su Ang.
— Nie, skąd — replikuje rozdrażniony Pierre.
— Czemu pułapka? — pyta Amber.
— Siedzimy tu już dłuższy czas — mówi Ang. Zerka na Aineko, rozciągniętą na kamieniach, drzemiącą, czy co tam robią lekko nadludzkie AI, kiedy emulują śpiącego kota. — Kiedy twoja kotka uwolniła nas z więzów, trochę się rozejrzeliśmy. Są tu takie rzeczy, że… — Wzdryga się. — Większość przestrzeni symulacyjnych nie nadaje się dla ludzi. Mają modele fizyczne, które nie obsługują naszego typu neuronowego przetwarzania. Moglibyśmy się tam zmigrować, ale wymagałoby to portowania na zupełnie nową logikę — czy po takim zabiegu w ogóle pozostalibyśmy sobą? Poza tym jest tu tyle istot na z grubsza tym samym poziomie złożoności co my — to znakomity dowód, że budowniczowie dawno tu nie mieszkają. Tylko pomniejsze rozumne stworzenia, grzebiące w śmietnikach. Robale i pasożyty, ryjące w trupie, kiedy na polu bitwy zapadnie zmrok.
— Ja spotkałam Fajansistów — rzuca Donna. — Najpierw parę razy zeżarli mojego ducha, ale potem doszłam, jak z nimi gadać.
— I są jeszcze inni obcy — dodaje ponuro Su Ang. — Żadnego nie chcielibyście spotkać w ciemnym zaułku.
— Więc na kontakt nie ma co liczyć — podsumowuje Amber. — W każdym razie nie z kimś transcendentnym i życzliwie nastawionym do przyjezdnych.
— To pewnie prawda — przyznaje Pierre. Niezbyt go to cieszy.
— Czyli utknęliśmy w kieszonkowym świecie, z ograniczoną szybkością transferu do domu i bandą zwariowanych gości ze slumsów, którzy wprowadzili się do opuszczonego i zrujnowanego dworu i chcą nas użyć w charakterze waluty? „Jezus nas zbawi i odkupi nasze dusze za wartościowe towary”. Tak?
— Tak. — Su Ang ma przygnębioną minę.
— No właśnie. — Amber patrzy z namysłem na Sadeqa, który wpatruje się w dal, w niesamowitą, nieskończoną plamę na słońcu, malującą cały plac w cienie. — Ej, mój fachowcu od bogów. Pytanie do ciebie.
— Słucham? — Sadeq patrzy na nią z lekko oszołomionym wyrazem twarzy. — Przepraszam, właśnie poczułem na gardle szpony jeszcze większej pułapki…
— Nie czuj. — Amber szczerzy zęby i nie jest to sympatyczna mina. — Byłeś kiedyś w Brooklynie?
— Nie, czemu?
— Bo teraz pomożesz mi sprzedać tym syfiarzom most. Rozumiesz? A tymi samymi pieniędzmi zapłacimy im, żeby przesłali nas na drugą stronę. I wrócimy do domu. Posłuchajcie, plan jest taki…
* * *
— Chyba da się zrobić — mówi Sadeq, ponuro przyglądając się butelce Kleina na stole. Jest do połowy pusta, a zza rogu czterowymiarowego naczynia zupełnie nie widać płynnej zawartości. — Wystarczająco długo siedziałem sam w czymś takim, żeby… — Wzdryga się.
Читать дальше