— To niemożliwe — powtarza duch.
— Proponujemy w rozliczeniu całą cywilizację — mówi beznamiętnie Amber. — Całą ludzką rasę, miliony osobników. Po prostu nas puśćcie, a my o to zadbamy.
— Wy… zaczekaj. — Kontur ducha migoce delikatnie, rozmywając się. Podczas gdy duch naradza się ze swoimi innymi węzłami, Amber otwiera prywatny kanał do Pierre’a.
— Fajansiści już są? — wysyła.
— Przechodzą. Ci konkretnie nie pamiętają, co się stało na Wędrownym cyrku, te wspomnienia nigdy do nich nie dotarły. Dlatego Ślimak namówił ich do współpracy. Strasznie to wygląda, jak „Inwazja pożeraczy ciał”, wiesz?
— Nie obchodzi mnie, jak to wygląda — odpowiada Amber. — Muszę wiedzieć, czy już jesteśmy gotowi.
— Sadeq mówi, że tak, że świat jest gotowy.
— Dobra, to pakujcie się. Zaraz odjeżdżamy.
Kontur ducha się wyostrza.
— Cała cywilizacja? — pyta. — To niemożliwe. Wasze przybycie… — Urywa, znów się rozmywając.
A, mam cię. Łgarz, łgarz, w portkach ogień masz!
— Chyba nie udało ci się znaleźć w archiwach całej ludzkiej cywilizacji?
— Ten potwór, który przeszedł przez sieć razem z nami, jest drapieżnikiem — oświadcza z kamienną twarzą Amber. — Połknął całą cywilizację, zanim udało nam się bohatersko zwrócić jego uwagę i zwabić za sobą do routera. To archiwożerca — wszystko było dalej w środku, zamrożone, dopóki tego z powrotem nie rozpakowaliśmy. W naszym układzie cywilizacja już dawno jest odzyskana z gorących cieni: zabieranie jej z powrotem nie ma żadnego sensu. Ale my musimy wrócić, żeby zadbać o to, by żaden więcej drapieżnik tego typu nie odkrył routera — ani szybkiego koncentratora, który do niego podłączyliśmy.
— Jesteś pewna, że zabiłaś tego potwora? — pyta duch. — To byłaby spora niedogodność, gdyby znów wyszedł z kryjówki we własnych archiwach trawiennych.
— Mogę dać gwarancję, że jeśli nas puścicie, nie sprawi wam już problemów — mówi Amber, w myślach zaciskając kciuki. Duch najwyraźniej nie zauważył olbrzymiego klina fraktalnie skompresowanych danych, o rząd wielkości większego od niej samej. W głowie wciąż czuje pożegnalny uśmiech Aineko, echo białych zębów, ufających jej, że je ożywi, gdy powiedzie się plan ucieczki.
— My-my wyrażamy zgodę. — Duch skręca się dziwacznie, przeobrażając się w pięciowymiarową hipersferę. Przez chwilę gwałtownie kipi, potem wypluwa mniejszy przedmiot — unoszące się w powietrzu zniekształcenie przestrzeni, jak pozbawiona grawitacji czarna dziura. — Oto wasz tunel. Pokaż nam tę cywilizację.
— Dobrze… Teraz!… Łapcie.
Amber napina wyimaginowany mięsień i jedna ściana pokoju znika, otwierając przejście do egzystencjalnego piekła Sadeqa, teraz przemalowanego na podobieństwo XXI-wiecznego irańskiego przemysłowego miasta i zaludnionego Fajansistami-pasożytami, którzy nie wierzą własnemu szczęściu — trafili na cały kontynent zombiaków, gotowych zacząć nosić ich głodną ciał świadomość.
Duch dryfuje ku otwartemu oknu. Amber chwyta dziurę, rozszerza ją dłońmi, zbiera własne myśli i wysyła wiadomość „Otwarte!” na kanał, którego słuchają pozostali. Czas na chwilę przystaje, a potem…
* * *
Syntetyczny klejnocik wielkości puszki coli spada przez zimną próżnię, na wysokiej orbicie wokół brązowego karła. Ale ta przestrzeń w żadnym razie nie jest ciemna. Szafirowy blask, jaskrawy jak Słońce w południe na Marsie, świeci na pinkfloydowski szalony diament, odrzucający puchnące błony świetlnego żagla, cienkiego jak bańka mydlana. Powoli oddryfowują od puszki. Niepilnowany pełnomocnik korporacji Ślimaka zmanipulował firmware routera, otwarty tunel czasoprzestrzenny, który zasila go w energię, płonie ogniem atomowej kuli ognistej — światłem lasera wysyłanym z odległej o wiele lat świetlnych gwiazdy, napędzającym Wędrowny cyrk w powrotnym rejsie do jego niegdyś ludzkiego układu macierzystego.
Amber i Pierre schronili się w symulacji jej domu na Imperium Pierścienia. Jedną ścianę sypialni stanowi lita bryła diamentu — okno wychodzące na kipiącą jonosferę Jowisza, na orbicie na tyle niskiej, by horyzont wydawał się płaski. Leżą wtuleni w siebie w jej łóżku, nieco wygodniejszej replice królewskiego łoża Henryka VIII. Wygląda jak wyrzeźbione z tysiącletnich dębowych belek. Pozory mylą, jak zwykle w Imperium Pierścienia — a jeszcze bardziej w zatłoczonych symulacyjnych przestrzeniach Wędrownego cyrku, pełznącego z jedną dziesiątą prędkości światła — tylko taką szybkość da się osiągnąć, dysponując ułamkiem powierzchni żagla.
— Podsumuję. Przekonałaś. Tubylców. Że symulacja Iranu, zaludniona opanowanymi przez Fajansistów zombiakami jest ludzką cywilizacją?
— Otóż to. — Amber przeciąga się leniwie i robi do niego minę. — Sami są sobie winni, gdyby te zbiorowe korporacyjne stwory nie używały świadomych istot w charakterze pieniędzy, nie nabrałyby się na taki numer, prawda?
— Ludzie. Forsa.
— No cóż. — Ziewa, po czym unosi się i apodyktycznie pstryka palcami: za jej plecami pojawiają się wypełnione pierzem poduszki, przed nimi materializuje się srebrna taca, a na niej dwa kieliszki z winem. — W domu korporacje też są teraz formami życia, prawda? I handluje się nimi. Przekazujemy je naszym SI, żeby nabrały osobowości prawnej, ale analogia idzie głębiej. Spójrz tylko na siedzibę dowolnej firmy: pełno dzieł sztuki, drogich mebli, wszędzie służba w lansadach, pucuje wszystko…
— …czyli to nowa arystokracja, prawda?
— Nieprawda. Kiedy zdominują świat, powstanie raczej coś przypominającego nową biosferę. Albo i, cholera, zupę pierwotną: prokarionty, bakterie, algi, rojące się bezmyślnie, wymieniające pieniądze na plazmidy. — Królowa przekazuje swemu towarzyszowi kielich z winem, po wypiciu cudownie napełniający się z powrotem. — Z natury rzeczy, co bardziej złożone algorytmy alokacji zasobów powstają tam, gdzie występuje ich niedobór… i jeśli nie zejdziesz im z drogi, ciebie też zrealokują. Właśnie coś takiego stało się chyba w tym mózgu-matrioszce, gdzie wylądowaliśmy. Sądząc po Ślimaku, gdzie indziej też się to zdarza. Daje do myślenia: skąd przybyli budowniczowie tej konstrukcji. I gdzie poszli. I czy wiedzieli, że koniec inteligentnego, korzystającego z narzędzi życia jest odskocznią do ewolucji korporacyjnych instrumentów finansowych.
— Może myśleli, że zanim te spółki wydadzą walutę, jaką dla nich stanowią, uda im się doprowadzić je do upadłości. — Pierre ma przejętą minę. — Piętrzyli dług publiczny, importowali luksusowe rozszerzenia pola widzenia, obżerali się egzotycznymi snami. Taka prymitywna matrioszka-cywilizacja po wpięciu do sieci byłaby jak, hm… — waha się -…wspólnota plemienna. Prymitywna poosobliwościowa cywilizacja pierwszy raz stykająca się z galaktyczną siecią. Onieśmielona. Chce wszystkich luksusów naraz. Wydaje swój kapitał, ludzki lub obcy, trwoni machiny memetyczne, które ich stworzyły. Aż nie zostaje nic, tylko dżungla korporacyjnych instrumentów, szukających, kogo by tu zawłaszczyć.
— Spekulacje.
— Jałowe spekulacje — zgadza się Pierre.
— Ale nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego. — Amber kiwa głową. — Może jakiś wczesny korporacyjny drapieżca skonstruował maszynerię, która rozsiała tunele czasoprzestrzenne po wszystkich brązowych karłach, i puścił na nich sieć routerów, chcąc szybko się wzbogacić. Dzięki temu, że nie umieszczali ich w układach, gdzie prawdopodobnie rozwija się inteligentne życie, zadbali o to, że natrafią na nie tylko cywilizacje bliskie osobliwości. Cywilizacje, które zaszły zbyt daleko, by stać się łatwym łupem, zapewne nie wysyłają statku, żeby się temu przyjrzeć… więc taka sieć zapewnia wielkiemu miastu stały dopływ wieśniaków do oskubania. Lecz uruchomili ten mechanizm miliardy lat temu, a potem sobie wymarli, sieć zaś propagowała się dalej sama — teraz nie zostało już nic poza wypalonymi matrioszkowymi mózgami i grasującymi pasożytami w rodzaju tych gniewnych duchów albo Fajansistów. I ofiarami, jak my. — Wzdryga się i zmienia temat. — A propos obcych, zadowolony jest ten Ślimak?
Читать дальше