Pierre robi zeza, próbując zrozumieć implikacje ślimaczej kosmologii. Lecz tak naprawdę nie ma już na to czasu — jeśli Aineko ma rację, na pozałatwianie wszystkiego została niespełna rzeczywista minuta. Za minutę wściekłe duchy zaczną się włamywać do DMZ-u innymi środkami.
— Jeśli chcesz spróbować, chętnie cię weźmiemy — mówi, myśląc o zaciśniętych kciukach, króliczych łapkach na szczęście i firewallach.
— Stoi. — Błona tłumaczy mu odpowiedź Ślimaka. — Więc teraz wymieniamy udziały/plazmidy/własność? I przejęcie gotowe?
Pierre gapi się na Ślimaka.
— To jest biznesowa umowa! — protestuje. — Co ma do tego seks?
— Składam przeprosiny. Myślę, że mamy błąd w tłumaczeniu. Powiedziałeś, że to połączenie firm?
— Ale nie w ten sposób. To umowa. Zgadzamy się zabrać cię ze sobą. A w zamian ty pomagasz zwabić Fajansistów do świata, który dla nich przygotujemy, i skonfigurować router na drugim końcu…
I tak dalej.
* * *
Amber zbiera się na odwagę i przypomina sobie podany przez ducha adres zaświatów Sadeqa. W jej subiektywnym czasie od jego zniknięcia minęło około pół godziny.
— Idziemy? — pyta kotkę.
— Ja chyba nie chcę — mówi Aineko. Odwraca wzrok z rozkosznym brakiem zainteresowania.
— Phi. — Amber spina się i otwiera port do Sadeqowego kieszonkowego świata.
Jak zwykle ląduje wewnątrz wieży. Stoi na ozdobnej mozaikowej podłodze, w sali o pobielonych ścianach i ostrołukowych oknach. Ale coś się zmieniło; po chwili uświadamia sobie co. Z zewnątrz dobiegają odgłosy ruchu ulicznego, gruchanie gołębi na dachach, czyjeś krzyki. Ludzie.
Podchodzi do najbliższego okna, wygląda przez nie i cofa się raptownie. Tam jest gorąco. Pył i dym wiszą w powietrzu barwy cementu nad blokami z nieotynkowanego betonu o dachach pełnych anten satelitarnych i tanich, jaskrawych ekranów reklamowych na diodach. Patrzy w dół: widzi skutery, samochody — brudne, napędzane paliwem kopalnym molochy, tona stali i materiałów wybuchowych po to, by wozić jednego człowieka, stosunek masy jeszcze gorszy niż w starożytnych pociskach balistycznych — oraz chodzących tam i z powrotem jaskrawo ubranych ludzi. Nad nimi bzyczy helikam stacji telewizyjnej, połyskując obiektywami nad ulicznym korkiem.
— Jak w domu, prawda? — odzywa się z tyłu Sadeq.
Amber wzdryga się.
— W czymś takim dorastałeś? To Yazd?
— W rzeczywistej przestrzeni już dawno nie istnieje. — Sadeq wygląda na zamyślonego, ale jest o wiele bardziej ożywiony niż ta ledwo świadoma parodia, którą uratowała z tego budynku, kiedy jeszcze to wszystko było średniowieczną wizją zaświatów, zaledwie parę subiektywnych godzin temu. Zmusza się do uśmiechu. — Nieźle to chyba wyszło. Wiesz, że zdemontowaliśmy to jeszcze przed naszym odlotem?
— To jest bardzo szczegółowe.
Amber rzuca oczyma przez okno, multiplikuje je i każe im rozesłać się małymi wirtualnymi duszkami po wszystkich ulicach tego irańskiego przemysłowego miasta. Nad ich głowami, po powietrznych szlakach prują wielkie airbusy, wożące pielgrzymów na hadżdż, turystów do nadmorskich kurortów nad Zatoką Perską, a towary na zagraniczne rynki.
— To czasy, które najłatwiej mi było sobie przypomnieć — mówi Sadeq. — Bardzo długo mnie tu nie było. Studiowałem w Qom, byłem w Kazachstanie na szkoleniu dla kosmonautów… ale tu zrobiłem coś w rodzaju wczesnych lat dwudziestych. Po wszystkich problemach, po upadku przewodników duchowych powstało młode, energiczne, liberalne państwo pełne optymizmu i wiary w demokrację. Wiary w wartości, które gdzie indziej miały się kiepsko.
— Myślałam, że demokracja to tam nowa rzecz?
— Nie. — Sadeq kręci głową. — W Teheranie prodemokratyczne zamieszki wybuchały już w dziewiętnastym wieku, nie wiedziałaś, prawda? Dlatego właśnie pierwsza rewolucja… Nie. — Przecina dłonią powietrze. — Polityka i wiara to wybuchowa mieszanka. — Marszczy brwi. — Ale przyjrzyj się. O to ci chodziło?
Amber wzywa z powrotem rozproszone oczy — niektóre przefrunęły aż tysiąc kilometrów — i skupia się na reintegracji ich obserwacji z Sadeqowego dzieła.
— Wygląda przekonująco. Choć nie za bardzo.
— Taki był cel.
— No dobrze. — Uśmiecha się. — To po prostu Iran? Czy też gdzieś w zakamarkach pozwoliłeś sobie na to i owo?
— Kto? Ja? — Unosi brew. — I tak mam sporo wątpliwości co do moralności tego… projektu… nawet nie próbując wkraczać w domenę Allacha, święć się imię Jego. Obiecuję, że w tym świecie nie ma żadnych istot rozumnych poza nami. Ludzie to puste kukły z moich snów, manekiny sklepowe. Zwierzęta to byle jakie bitmapy. To, o co prosiłaś, i ani grama więcej.
— Świetnie. — Amber się waha. Przypomina sobie minę umorusanego chłopczyka odbijającego z kolegami piłkę obok zabitej dechami stacji benzynowej na pustynnej szosie; wspomina ożywioną pogawędkę dwóch syntetycznych gospodyń domowych, jednej w tradycyjnej czerni, drugiej w jakichś modnych, importowanych euroszmatkach. — Oni na pewno nie są prawdziwi? — pyta.
— Na pewno. — Sadeq przez chwilę ma niepewną minę. — Idziemy? Okupanci gotowi do wprowadzenia?
— Pierwszy tak, Pierre pracuje nad drugim. Idziemy, bo zaraz nas stratują.
Macha dłonią, otwierając z powrotem przejście na piazzę, gdzie jej kotka-robotka — dla obcych koszmarny potwór-najeźdźca — śpi, goniąc superinteligentne wyśnione myszy po wielowymiarowych światach.
— Czasem sama się zastanawiam, czy jestem świadoma. Ciarki mam od takich myśli. Chodźmy, sprzedamy tym obcym most brooklyński.
* * *
W pozbawionym okien pokoju ukradzionym z roku 2001 Amber stawia czoło kłamliwemu duchowi.
— Uwięziłaś potwora — oświadcza duch.
— Tak. — Amber czeka na odpowiednią chwilę, czując, jak delikatne listki łaskoczą brzegi jej świadomości; przypomina to atak kanałem czasowym. Przychodzi jej chwilowa chętka na kichnięcie, potem gorący rozbłysk gniewu, mijający niemal od razu.
— I zmodyfikowałaś się tak, żeby odciąć zewnętrzne sterowanie — dodaje duch. — Czego chcesz, Autonomiczna Amber?
— Czy wy nie rozumiecie pojęcia indywidualności? — pyta, zirytowana bezczelnością, z jaką manipulują przy jej stanach wewnętrznych.
— Indywidualność to zbędna bariera w transferze informacji — mówi duch, przybierając swój pierwotny kształt, półprzezroczyste odbicie jej własnego ciała. — Zmniejsza efektywność kapitalistycznej gospodarki. Ciągle nie mamy-mam dostępu do znacznej części DMZ-u. Jesteś pewna, że pokonałaś potwora?
— Zrobi, co mu każę — odpowiada Amber, starając się, by jej głos zabrzmiał pewniej, niż ona się czuje: czasem ten cholerny transhumanistyczny kot-cyborg jest nieprzewidywalny, jak prawdziwy. — Przejdźmy do sprawy płatności.
— Płatności. — W głosie ducha brzmi rozbawienie.
Lecz Pierre powiedział jej jak obserwować błonę tłumaczącą i teraz już dostrzega w niej to i owo. Przesunięcie kolorów oznacza ogromną semantyczną odległość; istota po drugiej stronie, choć wygląda jak duch jej samej, jest bardzo niepodobna do człowieka.
— Przecież nie można się spodziewać, że my-my zapłacimy własnym pieniądzom za świadczenie nam jakichś usług?
Amber się uśmiecha.
— Chcemy, żebyście otworzyli nam kanał do routera, z którego przybyliśmy.
— To niemożliwe — odpowiada duch.
— Chcemy taki otwarty kanał, oraz żeby pozostał otwarty przez sześćset milionów sekund po naszym przejściu.
Читать дальше